niedziela, 9 listopada 2014

Na Święto Niepodległości

fot. 3obieg.pl
11 listopada to radosne święto. Symbolicznie tego dnia, obchodzi się rocznicę powrotu Polski na mapę Europy, po 123 latach zaborów. Można się oczywiście spierać, czy akurat ta data jest najbardziej odpowiednia, ale mniejsza z tym. Gorzej, że jesienna aura nie sprzyja świętowaniu, przez co mamy raczej powtórkę z Dnia Zadusznego, niż pokaz entuzjazmu. Dlatego ku pokrzepieniu serc, przypominam największe, piłkarskie tryumfy nad państwami (z racji historycznych głównie ich następcami), które do 1918 r. były naszymi ciemiężycielami.
Z racji ostatniego zwycięstwa, najłatwiej byłoby zacząć od Niemców. Jednak chyba, jeszcze każdy pamięta październikowy mecz, więc nie ma sensu o nim pisać. Wiadomo, że z tą nacją nigdy nie szło nam najlepiej, zatem, pozostaje sukces z NRD, sprzed 33 lat. 
W eliminacjach do hiszpańskiego mundialu, trafiliśmy na Maltę i sąsiadów z zachodu. Od początku było pewne, że ekipa z wyspiarskiego państewka, nie będzie się liczyć. Podczas pierwszej konfrontacji gol Buncola dał nam wygraną 1-0. Do Lipska biało-czerwoni pojechali, mając uprzywilejowaną pozycję - wystarczał remis. Podopieczni Antoniego Piechniczka rozpoczęli  rewelacyjnie i już po 5 minutach prowadzili 2-0. Rywale ruszyli do odrabiania strat, lecz zdołali zdobyć bramkę kontaktową dopiero po przerwie. Dzień konia miał jednak Włodzimierz Smolarek, który swoim drugim, a trzecim dla Polski golem, rozwiał wątpliwości, kto spędzi kolejne wakacje na Półwyspie Iberyjskim. Obwieścił to zresztą Jan Ciszewski, krzycząc do mikrofonu: "Witaj słoneczna Hiszpanio!".
Z drugim, niemieckojęzycznym zaborcą nigdy nie mieliśmy, aż tak złych układów. Zresztą Austriacy, zajęci własnymi sprawami odpuścili nam w 1793 r. W Galicji, wręcz z sentymentem wspomina się cesarza Franciszka Józefa. Taka sytuacja ma również przełożenie na sport. Ten rywal nie jest dla Polaków szczególnie prestiżowy.
Chyba najważniejsze zwycięstwo z Austrią, odnieśliśmy w Wiedniu, za Janasa. Dziesięć lat temu nasza kadra nieźle zaczęła eliminacje, ale porażka z Anglikami sprawiła, że nikt nie miał wątpliwości, jaki jest szczyt marzeń - awans z drugiego miejsca. Rywal budował wtedy ekipę na swoje Euro2008 i miał podobne aspiracje. Na gola Kałużnego, gospodarze odpowiedzieli zmasowanym atakiem i wreszcie dopięli swego. Był to typowy mecz walki, w którym szalę przeważyło wpuszczenie Frankowskiego. Jak wiadomo Franek nie należał do ulubieńców Pawła Janasa, ale powołanie dla niego wywalczyli kibice i dziennikarze. Odpłacił się wywalczeniem rzutu wolnego, po którym Krzynówek zdobył gola i bramką pieczętującą wynik tamtego spotkania. Naszym sprzymierzeńcem był również bramkarz Austrii - Alex Manninger, popełniający tamtego wieczora masę błędów. Chyba wtedy, na Praterze zrodził się team, który później zagrał na mistrzostwach świata w Niemczech.
Węgrzy oczywiście nie mieli z rozbiorami nic wspólnego, ale przecież w 1918 r. monarchia austriacka nosiła nazwę Austro-Węgry. Skoro więc byli równorzędną częścią składową, to niech i oni dostaną za swoje. Zresztą akurat do tego, są historycznie przyzwyczajeni.  W dodatku, coś nam się należy za generała Bema.
Z Madziarami rozegraliśmy swój pierwszy mecz w historii. Przegraliśmy 0-1, co uznano za sukces, bo Węgrzy stanowili wtedy światową czołówkę. Polską kadrę poprowadził z ławki rezerwowych przedstawiciel tej nacji - Imre Pozsonyi. Kilka kolejnych potyczek również kończyło się porażkami, przeważnie wysokimi. Aż przyszedł 27 sierpnia (ciekawe, że to jedyne spotkanie w tym zestawieniu, które nie odbyło się w październiku. Jak wiadomo ten miesiąc jest szczególnie szczęśliwy dla polskiej piłki) 1939 r. Później się okazało, że był to ostatni mecz drużyny narodowej przed wybuchem wojny.
Do Warszawy przyjechali wicemistrzowie świata, sprzed roku. We Francji, Węgrzy ulegli dopiero Włochom w finale. To były czasy jeszcze przed Puskasem i Kocsisem, ale przeciwnik i tak miał kim straszyć. Przywiózł supersnajperów: Sarosiego i Zsengellera, którzy na mundialu byli ex aequo wicekrólami strzelców, ustępując tylko Leonidasowi. Polacy liczyli na gwiazdę przedwojennej piłki - Ernesta Wilimowskiego
Zaczęło się jak zwykle. Rywale objęli dwubramkowe prowadzenie i chyba myśleli już o kolejnym meczu. Wtedy do akcji wkroczył Ezi, zdobywając bramkę kontaktową. Po zmianie stron nastąpił koncert gry biało-czerwonych. Kolejne dwa gole, przedzielone trafieniem Ewalda Dytko, dołożył Wilimowski i sensacja stała się faktem. Polacy po raz pierwszy (nie licząc sukcesów z amatorami) ograli bratanków. Niestety nadciągająca wojenna pożoga, zahamowała rozwój piłki na prawie dziesięć lat.
Na koniec pozostają Rosjanie. Tu sprawa jest banalnie prosta.W eliminacjach do mistrzostw świata 1958, los nas skojarzył ze Związkiem Radzieckim. Uzupełniająca skład grupy Finlandia, była jedynie kwiatkiem do kożucha. Na wyjeździe przegraliśmy 0-3, więc tylko zwycięstwo dawało jeszcze szansę na awans. 
Stadion Śląski wypełnił się po brzegi, mogło być nawet ponad 100 tys. osób. Niesieni entuzjazmem trybun, Polacy dominowali na murawie. Lew Jaszyn uwijał się jak w ukropie. W końcu Gerard Cieślik zdołał zmieścić piłkę w bramce. Kilka minut drugiej połowy wystarczyło, żeby podwyższyć prowadzenie. Znowu trafił chorzowianin, tym razem z główki. Reprezentanci ZSRR odpowiedzieli tylko golem Iwanowa. Zwycięstwo nic nie dało, bo w trzecim starciu, na neutralnym terenie, po raz drugi musieliśmy uznać wyższość wschodnich sąsiadów. Na pierwszy, powojenny awans czekaliśmy jeszcze kilkanaście lat, niemniej Cieślik przeszedł do historii, jako pogromca nielubianych Sowietów.


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz