sobota, 31 stycznia 2015

Puchar Narodów Afryki: ćwierćfinały

fot. dailymail.co.uk
Zakończyła się nudna faza grupowa i można mieć nadzieję, że zespoły wreszcie zaczną grać na maksa. Reprezentacje typowane do walki o medale swoją postawą nie powalały na kolana, lecz większość z nich jakoś zdołała przebrnąć dalej. Najbardziej zawiódł Kamerun. Podczas eliminacji spisywał się więcej niż przyzwoicie, ale w kluczowym momencie zawalił, tak jak zresztą na brazylijskim Mundialu. Decydujący mecz grali z WKS - rywalem, który ostatnio im leżał, dodatkowo ich przeciwnicy wcale nie prezentowali się tak, jak tego od nich oczekiwano. Co z tego skoro Nieposkromione Lwy miały ogromną trudność ze zdobywaniem goli. Największe gwiazdy: Aboubakar oraz Chuopo-Moting ani razu nie potrafiły pokonać bramkarza rywali. 
Zresztą to jedna z głównych bolączek Pucharu. Czołowi zawodnicy wyrwani ze swoich klubów traktują afrykańskie mistrzostwa jak przerywnik między rundami rozgrywek ligowych. Czarny Ląd jest znany przede wszystkim z piłkarzy ofensywnych, a na murawach Gwinei Równikowej pada mało goli. Żaden z graczy nie zdobył więcej niż dwóch. Z bardziej znanych nazwisk dokonał tego zawodnik Marsylii Andre Ayew. Jest również Max Gradel z St. Etienne. Tunezyjczyk Akaichi i Kongijczyk Bifouma to już postaci raczej anonimowe. A gdzie: Bony, Brahimi, Toure, Papiss Cisse, Aubameyang, Khazri, Pitroipa?
Niespodziewanie awansowały obie ekipy kongijskie, które zmierzą się w 1/4 finału. Oznacza to, że jedna z nich dostanie szansę walki o medale. Trafiły do łatwiejszych grup, ale i tak musiały okazać się lepsze od wyżej notowanych: Gabonu, Zambii czy Burkina Faso.  Również gospodarze wypełnili plan minimum. Teraz czeka ich spotkanie przeciwko Tunezji. Orły Kartaginy wydają się być solidniejszą drużyną, lecz przy tej ilości niespodzianek nie ma co mówić o faworytach. Piłkarze z Afryki Płn. prowadzeni przez Georgesa Leekensa prezentują super skuteczny futbol. Stwarzają mało sytuacji, lecz potrafią wykorzystać przynajmniej jedną w meczu. Zabraknie natomiast rewelacji poprzedniego PNA. Republika Zielonego Przylądka mogłaby zostać uznana za najnudniejszą drużynę turnieju, więc raczej nikomu nie będzie jej brakowało. 
Trudno miały Algieria i Ghana, choć ostatecznie obie reprezentacje zameldowały się w kolejnej rundzie. Lisy Pustyni jak dotąd mogą uchodzić za najbardziej ofensywny zespół, bo zanotowały zdobyły bramek. Widać, że gracze Christiana Gourcuffa jeszcze nie są w najwyższej formie, ale spotkanie z Senegalem zwiastuje progres. W ćwierćfinałowym hicie zmierzą się z Wybrzeżem Kości Słoniowej i chyba Algierii dawałbym większe szanse. Zgodnie z przewidywaniami nic nie ugrała RPA. Jednak w przyszłości południowcy mogą wrócić do afrykańskiej czołówki, bo drzemie w nich spory potencjał. Każdy mecz otwierali wyjściem na prowadzenie, którego później nie potrafili utrzymać. Z kolei Senegal fartownie wygrał z Ghaną i to było wszystko, czym mogli się poszczycić podczas tegorocznego Pucharu.
Czarne Gwiazdy można porównać do solidnego walca, który powinien przejechać się po Gwinejczykach. Piłkarze Michela Dussuyera awansowali tylko dzięki szczęśliwemu losowaniu, choć trzeba przyznać, że na razie nie znaleźli pogromcy. W pokonanym polu pozostawili Mali Henryka Kasperczaka, właśnie dzięki łutowi szczęścia. Ogólnie grupa D przejdzie do historii. Na sześć potyczek padło pięć remisów 1-1 i tylko Iworyjczykom udało się zwyciężyć.         




  

piątek, 30 stycznia 2015

Bydgoszcz żegna Ekstraklasę

fot. polskieradio.pl
Decyzja Radosława Osucha o sprzedaży Michała Masłowskiego jest jasnym sygnałem. Właściciel postanowił zwinąć kram i powoli wycofuje się z działalności w Zawiszy, starając się przy okazji odrobić przynajmniej cześć poniesionych nakładów. Taka decyzja na pewno nie martwi bydgoskich kibiców, którzy od dawna widzą w Osuchu wroga.
Zastanawiające jak można w takim tempie zniszczyć dorobek kilku lat. Jeszcze pół roku temu Zawisza świętował swój historyczny sukces - zdobycie Pucharu Polski. Wydawało się, że mało który klub w Ekstraklasie jest tak dobrze zarządzany jak Niebiesko-Czarni. Sprawdziło się jednak powiedzenie, że każde zwycięstwo nosi w sobie zalążek przyszłej porażki. 
Początkiem katastrofy była rezygnacja z usług Ryszarda Tarasiewicza. Mimo kiepskiego startu w najwyższej klasie rozgrywkowej zdołał on poukładać zespół i zrobić z niego solidnego ligowca. Podobno żądał większego wpływu na transfery. Osuch jako były menadżer nie chciał na to pójść, jego rola została by wtedy ograniczona do czysto reprezentacyjnej. Zresztą on już był zakochany w piłce portugalskiej, więc chętnie sięgnął po szkoleniowca z Półwyspu Iberyjskiego, co okazało się totalnym niewypałem, choć Paixao rozpoczął od Superpucharu. Strażakiem miał być Mariusz Rumak, ale jak na razie nie potrafił poprawić gry bydgoszczan, średnio notuje mniej niż pół punktu w meczu.  
Jeśli spojrzeć na kadrę, to taka ekipa zdecydowanie bardziej pasuje do I ligi, a przecież nie różni się tak znacznie od zeszłorocznej. Różnica polega na tym, że Tarasiewicz potrafił z przeciętnych piłkarzy wydobyć 100% umiejętności i przede wszystkim stworzyć z nich drużynę. Kiedy jego zabrakło wszystko się posypało.   
Bramkarze wpuszczają koszmarne babole, mimo że Sandomierski był uznawany za bardzo zdolnego przedstawiciela tego fachu. Odkąd odszedł z Jagiellonii nie potrafi złapać wysokiej formy. Pomysł, żeby jeszcze kontraktować Sebastiana Małkowskiego to kuriozum. Spośród obrońców sprzedano tylko Lewczuka, a ta formacja spisuje się jakby dopiero poznała zasady gry w piłkę. 
Ofensywa też nie zachwyca. Nękany kontuzjami Masłowski ostatnio za wiele nie pomagał, jednak piłkarsko znacznie przewyższał kolegów. Ani Geworgian, ani Wójcicki nie zastąpią go w kreowaniu ataków. Jeśli już to może Białorusin Iwan Majewski, bodaj najciekawszy zakup Zawiszy. Reszta to głównie zawodnicy niechciani w swoich klubach, na czele z rozkapryszonym Jakubem Świerczokiem. Ciekawe jak szybko wywinie jakiś numer.
Do bezpiecznej pozycji Zawisza traci dwanaście oczek. Przy starym systemie rozgrywek o utrzymaniu nie mogłoby być w ogóle mowy. Sytuację poprawia trochę idiotyczny przepis nakazujący dzielenie punktów. W ten sposób czerwona latarnia może wrzucić piąty bieg i rzutem na taśmę odrobić straty. Pytanie tylko po co? Spotkania Zawiszy pasjonują niespełna 2,5 tys. kibiców, którzy średnio odwiedzają stadion im. Zdzisława Krzyszkowiaka, jest to najgorsza frekwencja w Ekstraklasie. Atmosfera w klubie zrobiła się dosłownie grobowa, na murawie pojawiły się nawet imitacje trumien. Po spadku chyba wszyscy odetchną z ulgą i przez dwadzieścia lat będą wspominać finałowy mecz z Zagłębiem. 








 

środa, 28 stycznia 2015

Można wyjść z cienia

fot. rmf24.pl
W ostatnich latach nikt tak nie namieszał na piłkarskich salonach jak Atletico. Zmuszeni rywalizować z dużo potężniejszymi: Barceloną i Realem, potrafili dokonać czegoś, co niedawno było uznawane za niemożliwe. Po dziesięciu latach powtórzyli wyczyn Valencii i zdobyli tytuł mistrzowski, dystansując dwa hiszpańskie kolosy. To wszystko bez wsparcia właściciela z portfelem pełnym petrodolarów, wręcz przeciwnie polityka transferowa Atletico mogłaby uchodzić za wzorową.
Rewelacyjny dla klubu z Vicente Calderon sezon 1995/96 skończył się pierwszym w jego historii dubletem. Pod wodzą Radomira Anticia Rojiblancos zgarnęli trofeum ligowe, a także Puchar Króla. Mało kto się jednak spodziewał, że równocześnie jest to początek ogromnego kryzysu. Znany z porywczości Jesus Gil zaczął popełniać błędy, zbyt szybko uwierzył w narzucony przez siebie sposób funkcjonowania drużyny piłkarskiej. Ciągłe trzymanie "pod napięciem" swoich pracowników skończyło się katastrofalnie. Cztery lata po świętowaniu największego sukcesu, kibice musieli przełknąć gorycz degradacji. Dość szybko udało się wrócić do stawki najlepszych, hiszpańskich zespołów, lecz już na innych warunkach. Atletico pozostało średniakiem, który tylko czasem potrafi pokazać kły.
Misji odbudowania potęgi podjął się Javier Aguirre. To on dostrzegł talent Sergio Aguero i ściągnął go na Vicente Calderon. Z drugiej strony odszedł najlepszy zawodnik - Fernando Torres. Lukę po El Nino miał wypełnić Diego Forlan. Pod wodzą Meksykanina zespół powrócił do europejskiej, klubowej elity, choć jeszcze bez spektakularnych sukcesów. Te przyszły dopiero z Quique Floresem. 
Atletico stało się specjalistą od wygrywania Ligi Europy. Najpierw pokonali w finale Fulham i dołożyli Superpuchar zwyciężając Inter, a już pod wodzą Diego Simeone ograli Bilbao oraz rozgromili Chelsea, dokładając drugi Superpuchar.  
Argentyńczyk tchnął nową jakość w drużynę. Postawił przede wszystkim na obronę, Atletico zaczęło tracić bardzo mało bramek. Przez 24 miesiące udało mu się ograniczyć straty prawię o połowę. Najbardziej cieszył się z  tego bramkarz Courtois, który dwukrotnie sięgał po Trofeo Zamora. Postęp w grze był widoczny rok do roku i przekładał się na coraz wyższe lokaty. Atletico powróciło na podium, by już po dwunastu miesiącach świętować dziesiąty tytuł mistrzowski.     
Niezwykle udane minione rozgrywki musiały skończyć się rozbiorem klubu, niezdolnego rywalizować z finansowymi potęgami futbolowego świata. Najtrudniej było chyba zastąpić napastników, bo odszedł zarówno Diego Costa, jak i Adrian Lopez. Na ich miejsce ściągnięto Mandźukicia i największy, obok Pogby młody francuski talent - Griezmanna. Zimą wrócił jeszcze Torres, zatem ta formacja wygląda przyzwoicie. W przeszłości Atletico potrafiło odsprzedawać snajperów z dużym zyskiem i teraz może być podobnie, ale trzeba jeszcze trochę czasu, żeby Chorwat i Francuz wpasowali się do zespołu. 
Po drugiej stronie boiska niespodzianka - Jan Oblak. Wątpię, żeby Słoweniec dysponował klasę Courtioisa, ale wygląda na solidnego gracza. Pewnie niedługo zastąpi Handanovicia w swojej kadrze. Zresztą akurat do golkiperów Atletico ma ostatnio niewyobrażalne szczęście. 
O stracie Kasmirskiego wszyscy chyba już dawno zapomnieli. Nie zdziwię się jeśli niedługo Chelsea odda go za połowę ceny. Zdecydowanie ważniejszymi zawodnikami są Diego Godin oraz Arda Turan. Z kolei w drugiej linii ciągle pierwsze skrzypce grają Koke, Gabi i Raul Garcia.
To wystarcza, żeby utrzymywać kontakt z czołowymi ekipami La Liga. Tym razem Real i Barcelona raczej między sobą rozstrzygną kwestię mistrzostwa, może więc przed Rojiblancos otwiera się szansa odbicia sobie zeszłorocznej porażki na Estadio da Luz. 




 

Puchar, którego nikt nie chce

fot. thefa.com
Prawdziwy pogrom dokonał się w czwartej rundzie Pucharu Anglii. Za burtę wyleciały Chelsea, Manchester City i Southampton, czyli drużyny znajdujące się obecnie na ligowym podium. W dodatku ich rywalami były ekipy znacznie niżej notowane. Najbardziej skompromitowali się podopieczni Jose Mourinho, odpadając z trzecioligowcem, mimo że prowadzili 2-0. W sumie połowa Premier League już pożegnała się z FA Cup.
Trudno nie odnieść wrażenia, że najstarsze klubowe rozgrywki świata tracą na prestiżu. Czołowe zespoły traktują je w 100% serio dopiero gdy zajdą do fazy półfinałowej. Wcześniej stanowią tylko zawalidrogę podczas trudnego sezonu na Wyspach, gdzie gra się właściwie bez żadnej przerwy zimowej. Na pierwszym miejscu jest stawiana walka o mistrzostwo i rywalizacja na froncie europejskim. Wielu trenerów wprost traktuje Puchar jako okazję do sprawdzenia piłkarzy rezerwowych. Nikt oficjalnie tego nie przyzna, lecz po odpadnięciu mało kto wylewa krokodyle łzy, przynajmniej będzie więcej czasu, żeby przygotować się do ważniejszych meczów. 
Kto pamięta tryumfatorów FA Cup z poprzednich lat? Arsenal, który broni Pucharu pewnie jeszcze tak, bo był to pierwszy od dłuższego czasu sukces Kanonierów. Zresztą w decydującej fazie podopieczni Wengera nie mieli trudnego zadania, gdyż na Wembley musieli pokonać drugoligowe Wigan i słabiaka Premier League - Hull City. Spotkania najlepszych angielskich zespołów podczas finału należą ostatnio do rzadkości. Jest to za to okazja dla ekip z tylnego szeregu. Do końcowego etapu zmagań doszły między innymi: Stoke, Portsmouth, Everton, Cardiff, a nawet Milwall.   
Słabszym sprzyja regulamin, który zakłada rozegranie tylko jednego starcia, a dopiero w przypadku remisu zarządza się rewanż. Zawsze łatwiej wykorzystać słabszy dzień faworyta, niż dwukrotnie potwierdzić swą wyższość.
Jeszcze marniej wygląda prestiż Pucharu Polski. Mimo podejmowanych prób jego zwiększenia idzie to jak po grudzie. Mecze są rozgrywane przeważnie w środku tygodniu i mało kogo interesują. Czemu zamiast na siłę wydłużać ligę, nie można umieścić spotkań PP w weekend?
Zdecydowanie na plus trzeba zapisać PZPN-owi organizację finału na Narodowym. Powinno to być docelowe miejsce dla tej imprezy. Dosyć już było skakania po całym kraju i robienia wręcz łapanki, żeby znaleźć chętnego do zaszczytnej funkcji gospodarza. Wbrew obawom frekwencja okazała się przyzwoita. Prawie 40 tys. widzów oglądało niezbyt przecież szlagierową konfrontację Zawiszy z Zagłębiem Lubin.



sobota, 24 stycznia 2015

Co komu potrzebne

fot. polskieradio.pl
"Od każdego według jego zdolności, każdemu według jego potrzeb" - głosiło stare hasło. Gdyby się ściśle go trzymać, niektóre drużyny Ekstraklasy musiałyby wymienić niemalże całą kadrę. Trudno sobie to wyobrazić, ale można spróbować przyjrzeć się największym brakom poszczególnych zespołów.
Zawisza Bydgoszcz - tu właściwie trzeba wzmocnić wszystkie formacje. Nawet bramkarze mają sporo za uszami. Mimo wszystko bardziej wierzę w graczy ofensywnych Zawiszy. Konieczny jest lider obrony, bo w minionej rundzie wyglądała ona kiepsko, co przełożyło się na średnią ponad dwóch straconych goli podczas spotkania.
Ruch Chorzów - bardzo trudno będzie zastąpić Daniela Dziwniela. Lewa obrona to pozycja, z którą ma problem wiele klubów. Niby można cofnąć Gigołajewa, ale byłoby to marnowanie jego potencjału ofensywnego.  
Korona Kielce - spora wyrwa zrobiła się w pomocy po odejściu Janoty. Wychowanek Feyenoordu nie miał rewelacyjnej jesieni, ale jako jeden z nielicznych w drużynie potrafił kreować akcje ofensywne. Jeśli jeszcze odejdzie Markovic, to druga linia  straci dwóch kluczowych graczy.
Lechia Gdańsk - trudno się zorientować kto tam przyszedł, a kto się już pożegnał z gdańskim klubem. Na papierze kadra wygląda bardzo dobrze, więc wskazane byłoby zgranie tej ekipy, a nie kolejne transfery. Jeśli już to można by pomyśleć o solidniejszym bramkarzu. 
Cracovia - tylko 19 goli daje do myślenia, ale niekoniecznie jest to wina napastników. Akcje mogą wykańczać Rakels, Covilo i nowy nabytek - Jendrisek. Brakuje za to kogoś z przeglądem pola, który potrafiłby dograć do partnerów. Jednym słowem następcy Mateusza Klicha.
Górnik Łęczna - podopiecznym Szatałowa najbardziej przydałby się patent na mecze wyjazdowe. Spośród formacji najsłabiej wygląda atak. Bramki strzela głównie Cernych, który nie jest typowym snajperem. Obecność zawodnika z przodu, absorbującego obrońców rywali znacznie ułatwiłoby życie Rosjaninowi. 
Piast Gliwice - po odejściu Wilczka sytuacja jest prosta. Nie ma piłkarza gwarantującego przynajmniej dziesięć goli w sezonie. Bez niego Piast z pewnością nie awansuje do czołowej ósemki.
GKS Bełchatów - zdecydowanie brakuje porządnego napastnika. Obrona przez większość jesieni spisywała się przyzwoicie, natomiast problem był ze strzelaniem goli. Ślusarski ma już swoje lata, a poza tym trudno się po nim spodziewać regularności. Sytuację poprawi powrót Mateusza Maka, lecz nie wiadomo jak się będzie prezentował po kontuzji.
Podbeskidzie Bielsko-Biała - Janosiki spisywały się powyżej oczekiwań. Twardy charakter trenera Ojrzyńskiego świetnie tam pasuje. Największe pretensje można mieć do bramkarzy, którzy swoje zawalili. Widocznie u podnóża Klimczoka nie mają szczęścia do słowackich golkiperów.
Pogoń Szczecin - Małecki okazał się niewypałem, potrzebny jest ktoś inny na skrzydło. Sytuację ratują trochę Frączczak i Kun, lecz mając wysokie ambicje trzeba tą pozycję wzmocnić. Janota będzie raczej operował za napastnikami.  
Górnik Zabrze - sytuacja z przodu prezentuje się wręcz fatalnie. Po odejściu Zachary nie ma kto trafiać do siatki przeciwników. Jeśli jeszcze Lech skusi się na Gergela to również z rozegraniem będą kłopoty.
Jagiellonia Białystok - Probierz stworzył silny zespół, gdzie trudno znaleźć słabe punkty. Największa rotacja dotyczyła chyba bocznych obrońców. Obie strony popełniały błędy, stąd trener próbował różnych kombinacji, a że jest znany z ręki do młodych dawał szanse Strausowi i Modelskiemu. Czasem jednak nawet on tracił do nich cierpliwość na czym korzystali Martin Baran oraz Wasiluk, który stał się plastrem łatającym dziury w różnych miejscach obrony.    
Wisła Kraków - oczywiście zastępstwo dla Brożka. Stępiński jest tylko wypożyczony, zresztą to zawodnik sporo biegający, a nie wyczekujący pod bramką rywala. Z kolei Boguski za często miewa okresy zupełnego zastoju. Przydałby się również drugi defensywny pomocnik. W systemie 4-1-4-1 często stosowanym przez Smudę, Uryga jest zbyt osamotniony w środku.
Lech Poznań - Skorża dość szybko zdołał poukładać bałagan zostawiony mu przez Mariusza Rumaka. Niemniej Lech dysponuje wąską kadrą, co w końcu odbije się na wynikach. Odszedł Wołąkiewicz, być może to samo stanie się z Arajuurim, oraz jeśli oferta będzie satysfakcjonująca z Kamińskim. Wilusz raczej nie załata wszystkich dziur w defensywie.
Śląsk Wrocław - po transferze Sebastiana Mili największa dziura zrobiła się na kierownicy. Trener Pawłowski zarzeka się, że Peter Grajciar zostanie wkrótce gwiazdą ligi, ale nie do końca w to wierzę. Szczególnie biorąc pod uwagę presję, która będzie ciążyła na zawodniku mającym zastąpić strzelca bramki z Niemcami.   
Legia Warszawa - Wojskowi mają stosunkowo najlepszą sytuację. Wygląda jednak na to, że piętą Achillesową może być szpica. Piech odszedł, Sa też ma zagraniczne propozycje, zresztą Portugalczyk mnie nie przekonywał. Oczywiście można stosować wariant hiszpański i wystawiać Radovicia, ale konkurencja dobrze by Serbowi zrobiła.





piątek, 23 stycznia 2015

Powrót do przeszłości: Piechna - snajper znikąd

fot. sport.wp.pl
Gdyby nakręcić film o Grzegorzu Piechnie musiałby to być western. Rewolwerowiec przybył do miasta nie wiadomo skąd, pozamiatał innych kowbojów i zniknął równie szybko jak się pojawił. Jednak inaczej niż na wielkim ekranie, po niedługim czasie dawny bohater wrócił do opuszczonych stron, co skończyło się fatalnie. Mimo to warto przypomnieć dostawcę kiełbasy, który przez moment był bodaj najpopularniejszym piłkarzem grającym w Polsce. 
Zanim trafił na czołówki gazet, długo tułał się po niższych szczeblach rozgrywkowych. Opoczno, Paradyż, Czermno i Łowicz do dziś pewnie się szczycą, że ich barwy reprezentował przyszły reprezentant Polski. Już wtedy Piechna potrafił zaimponować skutecznością. Dwukrotnie został najskuteczniejszym zawodnikiem IV ligi, a po przenosinach do Czermna przeskok o jeden poziom wyżej nie zrobił mu różnicy. Trzeba dodać, że to było jeszcze przed reformą, więc liczebniki przy nazwie rozgrywek oddawały rzeczywistość.       
Dopiero wówczas został zauważony przez większy klub. Sięgnęła po niego Korona Kielce, czym dokonała jednego z najlepszych zakupów w swej historii. Świętokrzyski zespół rywalizował na zapleczu, ale za cel postawiono sobie wywalczenie awansu. Podopiecznym Dariusza Wdowczyka udało się zrealizować plany, choć okoliczności w jakich się to odbyło pasują do filmu "Piłkarski poker". Niemniej Piechna znów zdominował rywalizację snajperów, notując 17 trafień. 
Mając 29 lat zadebiutował w Ekstraklasie. Początkowo nie błyszczał, tak jak cała drużyna Złocisto-krwistych. Pierwsze zwycięstwo Korona odniosła dopiero w czwartej kolejce, a jego autorem był oczywiście Grzegorz Piechna. Hattrick Kiełbasy pozwolił ograć Polonię Warszawa 3-2, ale nie poprzestał on na jednym dobrym spotkaniu. W połowie rundy zanotował serię sześciu meczów z rzędu, podczas których wpisywał się na listę strzelców. Beniaminek typowany do spadku, dzięki niemu miał szansę włączyć się do walki o europejskie puchary. 
Wiosną trenerzy baczniej przyjrzeli się napastnikowi Korony i nakazali jego ściślejsze krycie. Stąd początkowo problemy z poprawieniem własnego konta. Jednak ostatecznie Piechna ukończył rozgrywki z 21 golami i przywdział koronę króla strzelców. Po drodze zadebiutował w kadrze, co oczywiście uświetnił bramką przeciwko Estonii. Choć ostatecznie Janas pominął go przy mundialowych powołaniach, Kiełbasa był wielkim wygranym sezonu, zgarniając nagrody i wysłuchując piosenek na swoją cześć.         
Zmiana klubu wydawała się czymś naturalnym, tym bardziej że do tej pory w karierze Piechny odbywało się to bezboleśnie, lecz teraz miał grać poza granicami naszego kraju. Podpisał kontrakt życia z Torpedo Moskwa i to właściwie wszystko, co można napisać o rosyjskim epizodzie. Głównie przesiadywał na ławce rezerwowych, a prasa wypominała mu trudności z adaptacją i nadużywanie alkoholu.  
Rosjanie bez żalu oddali Piechnę do Widzewa, gdzie też się nie odnalazł. Trudno powiedzieć dlaczego warszawscy działacze wzięli go na Konwiktorską, może jeszcze pamiętali ten hattrick, który kiedyś im wbił? Szybko wylądował w rezerwach i znów musiał szukać kolejnego pracodawcy. Potem nastąpiła już tylko jazda w dół. Stróże, Ceramika Opoczno, krótka przygoda w Grecji, znowu Opoczno, Bukowiec Opoczyński gdzie zaczynał i wreszcie Lechia Tomaszów Mazowiecki. To tam ponad rok temu zakończył karierę piłkarską.  







             

czwartek, 22 stycznia 2015

Puchar Narodów Afryki: słabi faworyci

fot. espnfc.com
Każda z ekip rozegrała już przynajmniej po jednym meczu. Jak na razie można narzekać, przede wszystkim na słabą formę zespołów mających walczyć o główne trofeum, ale też na małą liczbę bramek i zbyt zachowawczą postawę drużyn uczestniczących w turnieju. Wbrew stereotypom Afrykańczycy duży nacisk kładą na taktykę, obawiając się, że jedna porażka będzie oznaczała konieczność spakowania walizek.
Do tej pory największym wygranym jest Kongo. Czerwone Diabły wygrały z Gabonem, odnosząc pierwsze zwycięstwo w Pucharze od ponad 40 lat. Stało się to za sprawą bramki Prince'a Oniangue, byłego kolegi Grzegorza Krychowiaka z Reims. Remis z Burkina Faso pozwoli im zameldować się w ćwierćfinale, co stanowiłoby dużą niespodziankę. W grupie A najbardziej zawodzi właśnie Burkina Faso. Ogiery nie strzeliły nawet gola, chociaż królem strzelców eliminacji był reprezentant tego kraju - Jonathan Pitroipa.   
Idealna równowaga panuje w grupie B. Oba dotychczasowe mecze skończyły się podziałem punktów. Pluć w brodę mogą sobie Zambijczycy. Rywalizowali z niżej notowanymi graczami DR Konga, szybko wyszli na prowadzenie, lecz nie potrafili tego utrzymać. Teraz czeka ich trudniejsze zadanie. Muszą wygrać co najmniej jedno z pozostałych spotkań, chyba że inne drużyny postanowią dalej przyjąć postawę ugodową i będzie decydować większa liczba trafień do bramki przeciwników. Tunezja i Republika Zielonego Przylądka jest w ich zasięgu, lecz Miedziane Pociski prezentują się znacznie słabiej niż trzy lata temu.
Dzisiaj okaże się czy dobra postawa dawnego Zairu była tylko jednorazowa. Jeśli nie to karty będą rozdawać Błękitne Rekiny, które mogą sobie zapewnić drugi z rzędu ćwierćfinał.  
Spośród faworytów nie zawiodła praktycznie tylko Algieria, chociaż piłkarze Christiana Gourcuffa mocno się namęczyli z RPA. Gdyby rywale wykorzystali rzut karny prawdopodobnie Lisom Pustyni nie udałoby się zainkasować trzech punktów. Koniec końców zdecydowały wyższe umiejętności poszczególnych piłkarzy. Algieria ma komfort kontrolowania sytuacji w grupie.
Nie może tego powiedzieć Ghana. Czarne Gwiazdy rozpoczęły zgodnie z planem, szybko obejmując prowadzenie. Później oddali inicjatywę Senegalowi. Jak to często bywa minimalizm został ukarany. Lwy Terangi najpierw wyrównały, a potem dążyły do zgarnięcia pełnej puli. Dopięli swego kiedy zegar wskazywał już 90 minutę. Moussa Sow dał zwycięstwo, a sympatyczny pan Diouf z Eurosportu przeżywał chwile radości.
Nie popisało się Wybrzeże Kości Słoniowej. Zawodnicy Herve Renarda tylko zremisowali z Gwineą. Strata punktów się zdarza, ale gra Iworyjczyków nie napawała optymizmem. Paradoksalnie obudziła ich czerwona kartka dla Gervinho. Bez jednego piłkarza grali lepiej niż w komplecie. Jednak receptę na gwinejskiego golkipera znalazł jedynie Doumbia.           
Podobne problemy miał Kamerun.Wywalczył remis z Mali, ale to zespół Kasperczaka wyglądał zdecydowanie lepiej. Nieposkromione Lwy  takie rozwiązanie powinny uznać za szczęśliwe. Dysponując duetem napastników Chuopo-Moting oraz Aboubakar stworzyli bardzo niewielkie zagrożenie pod bramką brązowych medalistów poprzednich mistrzostw Afryki. Sytuacja w grupie śmierci jest równie otwarta jak w grupie B.












środa, 21 stycznia 2015

Powrót do przeszłości: Bakero w Polsce

fot. orange.pl
Spore zaskoczenie wzbudziła w Polsce informacja o możliwym zatrudnieniu Jose Marii Bakero na stanowisku dyrektora sportowego Barcelony, gdzie miałby zastąpić Zubizarettę. Pewnie do Katalonii nie doszły słuchy o jego osiągnięciach podczas pobytu nad Wisłą, a jeśli nawet to bardziej pamięta się jego występy w barwach Blaugrana, niż trenerskie niepowodzenia.
Ponad pięć lat temu zatrudnienie Bakero przy Konwiktorskiej wzbudziło sporą sensację. Rzadko się zdarza, by tak wielka gwiazda zdecydowała się pracować w Ekstraklasie. Kiedy obejmował Czarne Koszule sytuacja nie była najlepsza. Wśród ligowej stawki klub zajmował przedostatnie miejsce, a ówczesny prezes Wojciechowski groził zaprzestaniem wypłacania pensji piłkarzom. Mimo, że trwała dopiero runda jesienna Bask był już trzecim szkoleniowcem Polonii w sezonie (nie licząc tymczasowego opiekuna - Marcina Libicha). Jego poprzednik - Dusan Radolsky popracował ledwie 2,5 miesiąca.
Kadra drużyny wcale nie była słabsza, niż w poprzednich rozgrywkach, które Poloniści skończyli na czwartej pozycji. Takie nazwiska jak Przyrowski, Mierzejewski, Piątek, Trałka, czy Jodłowiec coś znaczyły w polskiej piłce. Bakero od razu trafił na głęboką wodę. Pierwszym przeciwnikiem była Legia i udało się odnieść mały sukces, bo derbowy remis wstydu nie przynosi.
Potem Czarne Koszule prezentowały się chimerycznie. Dobre mecze przeplatały słabymi, niemniej Bask w miarę spokojnie utrzymał zespół na najwyższym szczeblu. Ambicje właściciela sięgały jednak znacznie wyżej. Podczas pierwszego, pełnego sezonu pracy Bakero zespół miał walczyć o czołowe lokaty.
Czarne Koszule rozpoczęły z wysokiego C. Wzmocnione kilkoma głośnymi nazwiskami (Sobiech, Smolarek) w czterech pierwszych kolejkach zapisały dziesięć oczek. Dodatkowo prezentowały piękny styl, czego przykładem było ogranie Legii 3-0. Jednak po raz kolejny dał o sobie znać wybuchowy temperament Wojciechowskiego. Pierwsza porażka w sezonie spowodowała, że stracił on cierpliwość do szkoleniowca i Bakero został zastąpiony przez Pawła Janasa. W sumie przygodę z Polonią trzeba uznać za umiarkowanie udaną.
Okres bezrobocia nie trwał długo, bo pomocną dłoń wyciągnął Jacek Rutkowski. To całkiem inny typ niż JW, więc były pomocnik Barcelony mógł liczyć na spokojniejszą pracę. Trzeba przyznać, że Bakero ma szczęście do debiutów. Z Kolejorzem musiał stawić czoła Manchesterowi City. Obywatele wówczas jeszcze nie byli tak silni jak obecnie, lecz ich pokonanie i tak było dużym wyzwaniem. Po kapitalnym meczu, który przeszedł do historii współczesnego, polskiego futbolu kibice zaczęli postrzegać Baska jako cudotwórcę.
Później już tak dobrze nie było. Lech, który bronił tytułu mistrzowskiego w lidze spisywał się poniżej oczekiwań, zmiana szkoleniowca niewiele dała. Jednak wszyscy koncentrowali się na wiosennym dwumeczu ze Sportingiem Braga, więc szybko wybaczano ekstraklasowe wpadki. Gdy w końcu nadszedł sądny dzień mit Hiszpana prysnął jak mydlana bańka.
Pierwsze spotkanie poznaniacy wygrali 1-0. Na wyjazd pojechali z ogromnymi szansami zwojowania Europy. Wtedy swoje piętno postanowił odcisnąć trener. Rozgrywającego Stilicia wstawił na szpicę, a podstawowego snajpera Rudniewa desygnował do gry w drugiej linii. Lechici przez większość spotkania nie mogli się połapać w nowym ustawieniu i przegrali 0-2.       
Sezon zakończyli dopiero na piątej pozycji, dodatkowo przegrali finał Pucharu Polski z Legią. Mimo to Bakero dostał kredyt zaufania. 
Początek nowych rozgrywek znów był efektowny. Zespół z Bułgarskiej wygrywał mecz za meczem i to wysoko. Z czasem wszystko zaczęło się psuć. Trener chyba stracił autorytet u piłkarzy, zresztą sam wyglądał na zmęczonego zagraniczną pracą.
Także kibice mieli dość, często wygwizdując swoją drużynę. Miarka się przebrała, gdy Lech rozpoczął rundę wiosenną kompletnie nieprzygotowany. Porażki z Bełchatowem oraz Ruchem sprawiły, że prezes Rutkowski odstąpił od swojej zasady niezwalniania szkoleniowców w trakcie trwania sezonu. Po wielkopolskiej przygodzie już nikt nad Wisłą nie dał Bakero szansy prowadzenia klubu.    








niedziela, 18 stycznia 2015

Puchar Narodów Afryki: Zambia

fot. daily-mail.com.zm
Zambia nie jest zaliczana do faworytów PNA, ale szczęśliwe losowanie sprawiło, że znaleźli się w znacznie łatwiejszej części drabinki. Jeśli tylko zdołają wyjść z grupy, droga do medalu stoi otworem.
Wielokrotnie pokazywali, że potrafią tego dokonać, łącznie pięć razy stawali na podium kontynentalnych mistrzostw. Ostatnie takie zdarzenie skończyło się sensacyjnym, pierwszym w historii zwycięstwem Miedzianych Pocisków. Podczas bezpośredniej konfrontacji okazali się wtedy lepsi między innymi od Ghany i WKS. Rok później już tak dobrze nie było. Obrońcy tytułu skończyli rywalizację podczas fazy grupowej, mimo że nie ponieśli żadnej porażki. Łącznie Zambijczycy na PNA nie przegrali jedenastu spotkań z rzędu (w regulaminowym czasie). Nigdy nie przebrnęli eliminacji do Mundialu, FIFA klasyfikuje ich na 50 miejscu.     
Zanim znaleźli się w turnieju finałowym mieli trudną przeprawę. Piłkarze z południowej Afryki zaczęli fatalnie, pierwsze zwycięstwo osiągając dopiero w rundzie rewanżowej. Wcześniej stracili punkty nawet z Mozambikiem i Nigrem. Szwankowała gra ofensywna. Tylko w jednym meczu Miedziowi strzelili więcej niż jednego gola, a całość snajperskiego dorobku to zasługa postawy podczas drugiej połowy.        
Ciekawą postacią jest doświadczony bramkarz Mweene. Potrafi nie tylko świetnie bronić, ale też wykonywać rzuty karne. Na poprzednim Pucharze jego gol dał remis z Nigerią. Z kolei podczas kwalifikacji do tegorocznej edycji strzelił z jedenastu metrów Nigrowi. Będzie kierował linią defensywną złożoną głównie z reprezentantów klubów afrykańskich. Niemniej najwięcej można się spodziewać po byłym zawodniku Sochaux - Sunzu oraz Emmanuelu Mboli grającemu w Izraelu.
Najcenniejszym graczem linii pomocy jest Rainford Kalaba z Mazembe oraz odpowiadający za destrukcję w środku pola Nathan Sinkala (Grasshopper). Odkryciem może się okazać reprezentant rodzimej ligi - Bruce Musakanya.
Z przodu niekwestionowanym numerem 1 jest napastnik Southampton Mayuka. Problemem mogą być nieregularne występy Zambijczyka w klubie, jednak kadra to co innego. Ciekawym zawodnikiem jest Evans Kangwa legitymujący się niezłą średnią bramek strzelonych w narodowych barwach.
Opiekunem zambijskich piłkarzy jest Honour Janza. To jeden z nielicznych Afrykańczyków na turnieju, któremu powierzono odpowiedzialność prowadzenia drużyny narodowej. Jednak stało się to w trybie awaryjnym. Latem rezygnację złożył Patrice Beaumelle postanawiając dołączyć do Herve Renarda i u jego boku walczyć o tryumf Wybrzeża Kości Słoniowej w PNA. Ten duet już ma na koncie jeden Puchar, zdobyty zresztą trzy lata temu z ekipą Miedzianych Pocisków.  

sobota, 17 stycznia 2015

Puchar Narodów Afryki: Gabon

fot. www1.skysports.com
Mało kto pamięta, że kilka lat temu nadatlantyckie państewko odegrało swoją rolę w polskiej polityce. Jeden z liderów partyjnych ad absurdum straszył możliwością militarnej agresji ze strony Gabonu, co skończyło się oskarżeniem o lekceważenie mniejszych krajów. Pod względem sportowym nie wpisali się tak mocno do świadomości Polaków.
Zresztą trudno, żeby było inaczej skoro nigdy nie mieli okazji  zagrać o podium kontynentalnych mistrzostw. Ostatnio w ogóle Panter zabrakło na turnieju finałowym PNA. Przegrali dwumecz z Togo i ominęła ich rywalizacja na południoafrykańskich murawach. Tym większa porażka, że jeszcze rok wcześniej doszli do ćwierćfinału, czym wyrównali najlepsze osiągnięcie z 1996 r. Byli wtedy współgospodarzem i  grali z dużym rozmachem, notując komplet zwycięstw grupowych, ale później po karnych ulegli Malijczykom. Nigdy nie zakwalifikowali się do mistrzostw świata, zajmują  62 miejsce w rankingu FIFA.
W eliminacjach Gabończycy nie ponieśli porażki, ale remisowali równie często jak wygrywali. Wszystkie tryumfy odnieśli na własnym terenie, co może być lekko niepokojące. Ich skuteczność wyjazdowa pozostawia wiele do życzenia, tylko dwa razy potrafili znaleźć patent na bramkarza rywali. Zdecydowanie preferują grę po przerwie - aż siedem z dziewięciu trafień zaliczyli w drugiej części spotkania, a dwa pozostałe, gdy minęła już 40 minuta. Jeśli tendencja zostanie podtrzymana, to nie można na nich specjalnie liczyć w początkowej fazie meczu.     
Niekwestionowaną gwiazdą jest Pierre-Emerick Aubameyang. Kolega Polaków z Borussii Dortmund również w swoim klubie wyróżnia się na tle innych piłkarzy. To na jego barkach spoczywa ciężar strzelania bramek. Ewentualnie może mu pomóc młody Malick Evouna bardzo skuteczny w narodowych barwach.  
Pomoc opiera się na Andre Poko z Bordeaux, Guelorze Kanga z rosyjskiego Rostova oraz Madindze rezerwowym Celty Vigo. Objawieniem być może będzie reprezentant klubu z Casablanki - Ibrahim N'Dong.
W obronie dominują młodzi zawodnicy. Liderem tej formacji powinien być Bruno Manga z Cardiff. Potrafi on również znaleźć się pod bramką przeciwnika. Wspomoże go Lloyd Palun z Nicei, a nad całością będzie czuwał zdecydowanie najbardziej doświadczony gracz Gabonu - bramkarz Oostende Didier Ovono. 
Funkcję selekcjonera pełni dobrze znany z występów w Porto Jorge Costa. Jako trener pierwszy raz zajmuje się reprezentacją, wcześniej pracował wyłącznie w klubach.









Puchar Narodów Afryki: Republika Zielonego Przylądka

fot. fifa.com
Małe, wyspiarskie państewko do tej pory słabo było kojarzone z futbolem, raczej z turystyką i muzyką morna. Zresztą mieszka w nim zaledwie pół miliona osób, więc nawet nie ma potencjału ludzkiego, aby rywalizować z kontynentalnymi potęgami. Jednak dwa lata temu udało się zaskoczyć piłkarski świat.
Republika wtedy pierwszy raz w historii miała okazję rywalizować wśród najlepszych afrykańskich zespołów. Kompleks beniaminka ich nie dotknął, bo wyszli z grupy i dopiero Ghana znalazła na nich receptę, zwyciężając w ćwierćfinale 2-0. Wcześniej wyeliminowali z turnieju faworyzowane Maroko i Angolę, tą drugą drużynę pozbawiając złudzeń tuż przed ostatnim gwizdkiem. Na mundialowy występ jeszcze muszą poczekać. Rodacy Cesarii Evory plasują się na 40 miejscu w rankingu FIFA, bezpośrednio przed Polską.    
Przez rozgrywki eliminacyjne przebrnęli bez większych kłopotów, wygrywając grupę. Okazali się lepsi od bardziej cenionej Zambii, ale trzeba zwrócić uwagę, na słabą postawę wyjazdową. Nie przegrali tylko w Nigrze, a wycieczki do Mozambiku i Zambii skończyły się nawet bez strzelonej bramki. Puchar odbywa się na boiskach Gwinei Równikowej, więc wyspiarze nie będą mieć atutu własnego terenu.      
Nazwiska kadrowiczów dla większości kibiców będą anonimowe, choć wbrew pozorom wielu reprezentantów Przylądka zarabia w klubach europejskich i to w najwyższych klasach rozgrywkowych. Z regularnymi występami jest problem, ale gdyby nie potrafili grać w piłkę Sporting Lizbona czy Lille nie trzymałyby ich na listach płac. Zresztą siłą Niebieskich Rekinów jest cała drużyna, a nie poszczególni zawodnicy. Na listę strzelców podczas eliminacji wpisało się aż siedmiu graczy. 
Rywale najbardziej powinni uważać na piłkarzy ofensywnych. Heldon i Platini już dwa lata temu pokazali potencjał. Odkryciem turnieju mogą być Ryan Mendes oraz rosły Djaniny. Zawodnik piłkarsko wychowany we Francji coraz lepiej radzi sobie w Lille. Z kolei snajper meksykańskiego Santos Laguna ma niezłą statystykę strzelonych goli w kadrze i może być przydatny przy stałych fragmentach gry. 
Mocny jest też środek pola. Odpowiadają za niego Toni Varela z Excelsioru Rotterdam i Babanco z Estoril. Na lewym skrzydle dużo dobrego może zrobić Nivaldo z Teplic, notujący sporo asyst. Słabiej spisuje się za to obrona, przez co Republika traciła bramki w eliminacjach. Może to dziwić, bo Fernando Varela jest podstawowym wyborem trenera Steaua'y Bukareszt, a Gege też przeważnie miał plac w Maritimo.   
Historycznie wyspy Zielonego Przylądka znajdowały się pod wpływem portugalskim, nic więc dziwnego że stamtąd pochodzi selekcjoner kadry. Rui Aguas był świetnym napastnikiem między innymi Porto i Benfiki, a także portugalskiej drużyny narodowej. Oczywiście preferuje piłkę ofensywną. W przeszłości zajmował się tylko klubami z własnej ojczyzny, bez wielkich sukcesów. 










 
  



piątek, 16 stycznia 2015

Puchar Narodów Afryki: Burkina Faso

fot. sport.tvp.pl
Raczej mało kto rozpatruje ekipę Burkina Faso w kontekście czołowej czwórki na tegorocznym Pucharze Narodów Afryki. Nie do końca słusznie. Ogiery wylosowały najłatwiejszą grupę, a skoro powinny znaleźć się w fazie pucharowej, to niewykluczone, że poradzą sobie w niej nie gorzej niż dwa lata temu.
Wtedy Burkina Faso osiągnęła historyczny sukces, zatrzymała ich dopiero Nigeria w finale. I to pomimo, że tylko raz zdołali wygrać, najczęściej zadowalając się podziałem punktów. Potrafili jednak oszczędzać siły, co jest szczególnie przydatną umiejętnością podczas dogrywek i rzutów karnych. Dołożyli też bardzo solidną obronę, tylko trzy razy pozwalając na kapitulację swojego bramkarza. Nigdy nie mieli szansy rywalizować wśród najlepszych reprezentacji globu. FIFA klasyfikuje ich na 64 miejscu.
Podczas kwalifikacji Ogiery swoje zrobiły, ale nie zachwycały. Ciężko szło im zwłaszcza z Gabonem, a przecież obie drużyny spotkają się jeszcze raz na tegorocznym turnieju. Może to być przypadek, ale piłkarze Burkina Faso najpóźniej strzelili bramkę w 58 minucie. Im bliżej końca spotkania, tym skuteczność malała. Poza tym trzeba zwrócić uwagę na uzależnienie od Jonathana Pitroipa'y, który był autorem sześciu z ośmiu goli Ogierów.
Na papierze napad wydaje się być najmocniejszą formacją. Oprócz wspomnianego, byłego zawodnika HSV i Rennes wrogich obrońców będzie nękał Alain Traore z Lorient oraz Aristide Bance z HJK, choć ten drugi raczej jako rezerwowy. 
Druga linia jest bardzo "międzynarodowa", grają w niej futboliści z wielu światowych lig. Najbardziej znany w Polsce jest Prejuce Nakoulma, który może być zarówno skrzydłowym, jak i typowym snajperem. Podstawowym pomocnikiem Kubania Krasnodar jest Charles Kabore - kapitan Burkina Faso. Solidny środek pola powinien zapewnić Djakaridja Kone z Evian. W Eredivisie dobrze sobie radził jesienią Bertrand Traore grające w barwach Vitesse. Defensywa opiera się na Bakarym Kone z Lyonu i dwóch graczach klubów egipskich: Koulibalym i  Koffim.
Z zespołem Burkina Faso od 2012 r. pracuje Belg Paul Put. Wcześniej opiekował się Gambijczykami, lecz  wielkich sukcesów nie odniósł. Put prowadził też średniaków ligi belgijskiej. Afrykański turniej będzie tak naprawdę pierwszym dużym wyzwaniem w jego trenerskiej karierze.











czwartek, 15 stycznia 2015

Puchar Narodów Afryki: Mali

fot. bbc.co.uk
Ze względu na postać selekcjonera ekipa Orłów może liczyć w Polsce na szczególne względy. Trudno ich wpisywać do ścisłego grona faworytów, zwłaszcza że wylosowali trudną grupę, lecz jeśli udałoby im się przebrnąć początkową fazę mogą stać się sensacją. Prawdopodobnie, więc już pierwsze spotkanie - z Kamerunem rozstrzygnie o powodzeniu w gwinejskim turnieju.
Mali broni brązowego medalu zdobytego rok po roku, na dwóch kolejnych edycjach PNA. Więcej osiągnęli tylko w 1972 r. kiedy zaszli do finału. W RPA raczej nie porywali swoją grą, trochę fartem prześlizgnęli się do fazy medalowej, jednak rywalizując o trzecie miejsce potrafili ograć Ghanę. Wcześniej stosowali mocno defensywną taktykę, starając się zdobyć jednego gola i doczekać końca meczu. Turniej w 2012 r. był w wykonaniu Mali niemal identyczny, nawet ostatnie spotkanie także rozegrali przeciwko Czarnym Gwiazdom. Teraz spodziewam się podobnego stylu, choć z tak dobrym wynikiem może być problem. Na Mundialu nie zagrali nigdy. Zajmują 49  miejsce w rankingu FIFA
Podczas eliminacji Orły sporo się namęczyły, promocję zapewniły sobie w ostatniej kolejce. Pokonały wtedy pewną awansu Algierię, która prawdopodobnie postanowiła nie stawać na przeszkodzie sąsiadom z południowego zachodu. Wcześniej było mniej różowo, Malijczykom przydarzyły się wpadki z Etiopią i Malawi. To niestabilny zespół. Jeśli wygrywali to bez straty gola, z kolei gdy ponosili porażkę, zawsze tracili bramkę po 80 minucie gry, co może zwiastować problemy kondycyjne.       
Posadę selekcjonera zajmuje Henryk Kasperczak. To jego drugie podejście do reprezentacji Mali. Na początku wieku odniósł z nią spory sukces, zajmując czwarte miejsce w Pucharze. Wcześniej prowadził również Wybrzeże Kości Słoniowej, Tunezję i Maroko. Ostatnia styczność z afrykańską piłką nie skończyła się szczęśliwie, bo Senegal podziękował mu za współpracę jeszcze podczas trwania turnieju. Prowadził też liczne kluby, przede wszystkim francuskie i polskie. Dla Kasperczaka to pewnie ostatnia szansa, aby zaistnieć w poważnym futbolu.
Zdecydowanie największą gwiazdą Orłów jest Seydou Keita. Gracz Romy będzie śrubował swój rekord liczby występów i goli w żółto-zielono-czerwonych barwach. Całkiem solidną pomoc reprezentują także Abdou Traore z Valenciennes i Sigamary Diarra z Bordeaux. W wysokiej formie znajduje się Bakary Sako z Wolverhampton.
Za strzelanie goli odpowiada zwłaszcza reprezentant Trabzonsporu - Yatabare. W Turcji idzie mu znacznie słabiej niż w Guingamp, ale raczej nie zapomniał jak się pokonuje bramkarzy. Z powodzeniem może go w tym zastąpić Modibo Maiga wypożyczony do Metz z West Hamu.
Formację defensywną cechuje duże doświadczenie i zgranie. Najwięcej będzie zależało od zawodnika duńskiego Randers - Tamboura oraz dwóch obrońców klubów francuskich - Diakite (Bastia), a także Diawara (Tours). 









środa, 14 stycznia 2015

Puchar Narodów Afryki: Senegal

fot. metro.co.uk
Drużyna z zachodniej części Czarnego Lądu ciągle pozostaje w cieniu. Trudno znaleźć inny afrykański zespół, który dostarcza tak wielu wartościowych piłkarzy i równocześnie ma tak małe osiągnięcia na polu międzynarodowym.
Na Mundial dostali się tylko raz, inna sprawa że od razu stali się gigantyczną niespodzianką. W Azji nikt nie dawał im większych szans, a już podczas inauguracji ograli mistrzów świata - Francuzów. Swoją siłę Lwy Terangi potwierdziły w kolejnych spotkaniach, bo doszły aż do ćwierćfinału. Jednak później już nigdy nie udało im się awansować do grona 32 najlepszych drużyn świata.
Również w Pucharze Narodów Afryki wiodło im się przeciętnie. Nigdy nie zdobyli tego trofeum. Blisko sukcesu byli kilka miesięcy przed japońsko-koreańskim turniejem. Wtedy pogromcę znaleźli dopiero w finale, gdzie ulegli po serii jedenastek Kamerunowi. Od tamtej pory tylko dwa razy wyszli z grupy. Dwa lata temu w ogóle zabrakło ich wśród uczestników kontynentalnych mistrzostw. Mimo niewielu spektakularnych sukcesów plasują się na wysokiej, 35 pozycji w rankingu  FIFA.
Eliminacje przebrnęli łatwo, tylko z Tunezją tracili punkty. Ich mecze nie należały do najciekawszych, padało w nich mało bramek. Zespół stara się zaskoczyć rywali już w pierwszej połowie, a potem spokojnie kontroluje przebieg rywalizacji. 
Senegalczycy najlepszy rezultaty osiągali pod dowództwem trenerów francuskich, zwłaszcza Bruno Metsu. Teraz też poszli tym tropem i powierzyli stery dawnej gwieździe Bordeaux - Alainowi Giresse'owi. Nie pierwszy raz zajmuje się on reprezentacjami, wcześniej prowadził Mali oraz Gabon. Wyniki raczej odbiegały od oczekiwań, ale wtedy dysponował słabszym potencjałem kadrowym niż obecnie.
Wśród graczy powołanych przez selekcjonera wszyscy występują na europejskich boiskach. Defensywa to wybór piłkarzy z Ligue 1 plus Mbodj z Racingu Genk. Głównymi postaciami tej formacji są: Papa Souare z Lille, Lamine Sane z Bordeaux oraz Cheikh M'Bengue z Rennes.
Trochę gorzej wygląda druga linia. Kibice Lwów Terangi liczą na Idrissę Gueye z Lille, jesienią w barwach West Hamu nie zawodził Cheikhou Kouyate. Są to defensywni zawodnicy środka pola, o kreację akcji ofensywnych mają dbać skrzydłowi i napastnicy.     
Zdecydowanie najgłośniejsze nazwiska występują w ataku, choć w eliminacjach Senegal zdobywał zaskakująco mało goli. Papiss Cisse może powalczyć nawet o koronę króla strzelców. Do pomocy ma kolegów z Premier League: Mame Birama Dioufa oraz Sadio Mane. Są jeszcze Moussa Sow reprezentujący Fenerbahce, N'Doye z Lokomotiwu Moskwa i młody Konate ze Sionu.    











poniedziałek, 12 stycznia 2015

Puchar Narodów Afryki: Tunezja

fot. bbc.co.uk
Wśród ekip z drugiego szeregu  niespodziankę mogą sprawić Orły Kartaginy. To mało efektowny zespół, ale trudno ich pokonać. W ostatnich dziesięciu spotkaniach udało się to jedynie Belgii. Eliminacje do turnieju przeszli jak burza, choć nie mieli trudnego zadania bo trafiła im się łatwa grupa. Wobec kryzysu Egipcjan od początku było wiadomo, że razem z Senegalem zajmą dwie, pierwsze lokaty. Tunezja wygrała wszystkie mecze u siebie, na wyjazdach głównie broniąc bezbramkowych remisów. 
Zwraca uwagę mała liczba strzelanych goli, średnio tylko jeden na mecz. Gracze z północnej Afryki przeważnie wyczekują drugiej połowy i dopiero wtedy zadają ciosy. Podczas eliminacji zaledwie raz się zdarzyło, by pokonali bramkarza rywali przed przerwą.
Nie było ostatnio zbyt wielu okazji, żeby Tunezyjczycy przetestowali się w starciu z mocnymi przeciwnikami. Dwa poprzednie Mundiale odbyły się bez ich udziału. Wcześniej grali na nich trzy razy z rzędu, ale bez sukcesów. Za każdym razem kończyli udział po fazie grupowej.
Trochę lepiej było podczas afrykańskiego czempionatu. Na własnych boiskach w 2004 r. Tunezja osiągnęła największy sukces pokonując w finale Maroko. Jak na razie był to jedyny tryumf Orłów Kartaginy w Pucharze Narodów Afryki. Później ta drużyna potrafiła dojść co najwyżej do ćwierćfinału. Dwa lata temu nawet tego nie zdołali osiągnąć. Po fazie grupowej trzeba było zwijać się do domu, ponieważ lepsze okazały się Wybrzeże Kości Słoniowej oraz Togo. Mimo to Tunezyjczycy zajmują 22 miejsce w rankingu FIFA. 
Funkcję selekcjonera sprawuje doświadczony Belg Georges Leekens. W bogatym życiorysie ma wpisane przede wszystkim kluby ze swojej ojczyzny, ale również rodzimą reprezentację, którą prowadził na francuskim Mundialu. Ma też doświadczenie pracy na Czarnym Lądzie - krótko opiekował się kadrą Algierii. Swego czasu to Polacy byli popularną opcją trenerską u podnóża Atlasu. Modę rozpoczął Ryszard Kulesza, później dwukrotnie posadę selekcjonera obejmował Antoni Piechniczek. Najlepiej pamiętany jest tam Henryk Kasperczak, który pracował aż cztery lata.    
Prawie połowę kadry stanowią zawodnicy ligi tunezyjskiej. Najmocniejszą formację wydaje się być pomoc. Kapitan Yassine Chikhaoui jest kluczowy piłkarzem nie tylko reprezentacji, ale też szwajcarskiego FC Zurich. Drugi filar to Wahbi Khazri z Bordeaux. Gorzej sytuacja wygląda z przodu. Tam pozostaje liczyć na drugiego gracza Zurichu - Chermitiego, ewentualnie na snajpera Marsylii wypożyczonego do Club Africain - Sabera Khalifa.
Zaskakująco solidna jest młodziutka defensywa. Pierwsze skrzypce gra tam Aymen Abdennour z Monaco. Reszta to zawodnicy raczej anonimowi, lecz dotychczasowa postawa nakazuje sądzić, że niejeden przeciwnik może połamać nogi na tej zaporze.












niedziela, 11 stycznia 2015

Demokracja po katalońsku

fot. sport.tvp.pl
Nowy rok zaczął się w Barcelonie od przesilenia. Pracę stracili Andoni Zubizaretta  i Carles Puyol - dwóch wieloletnich reprezentantów klubu z Camp Nou, wręcz jego symboli. Gradowe chmury wiszą także nad głową trenera Luisa Enrique, który prawdopodobnie dotrwa na stanowisku góra do końca sezonu. Nikt już nie pamięta, że Hiszpan rozpoczął pracę od serii ośmiu spotkań bez straconego gola. Wystarczy słowo Messiego i Blaugrana będzie mieć kolejnego szkoleniowca, czwartego od czasu rozstania z Guardiolą w 2012 r.
Wobec tak dużego kryzysu prezydent klubu Josep Bartomeu postanowił poddać się ocenie i skrócić kadencję zarządu. Wybory mają odbyć się po zakończeniu obecnych rozgrywek. Dumie Katalonii, jako jednej z nielicznych organizacji sportowych na tak wysokim poziomie udało się zachować pierwotną strukturę właścicielską. O kształcie władz decydują socios, czyli ludzie szczególnie zaangażowani w działalność drużyny, płacący roczną składkę członkowską i posiadający prawo wyborcze. Zresztą taka forma rządzenia klubem jest powodem chluby dla kibiców Barcelony, którzy uważają ją za coś lepszego niż finansowanie przez jednego, dużego inwestora.    
Przez ponad dwadzieścia lat na czele Katalończyków stał Josep Nunez. Stworzył on podwaliny pod obecną potęgę. To jemu zespół zawdzięcza słynną akademią La Masia. Pod koniec XX wieku jego rządy stały się już zbyt archaiczne. Zaczynała się era Galaktycznego Realu, na co Nunez nie miał recepty. Musiał się więc pożegnać z fotelem szefa i przez lata siedział w cieniu. Głośno się o nim zrobiło dopiero pod koniec zeszłego roku, kiedy został skazany na ponad dwa lata więzienia za defraudację środków publicznych oraz korumpowanie urzędników.    
Jego następcą został wybrany Joan Gaspart. Ten okres to czarna dziura w historii Blaugrana. Kompletnie nieudane transfery i nieumiejętność znalezienia odpowiedniego szkoleniowca doprowadziły niemalże do katastrofy. Dość powiedzieć, że gdy Gaspart kończył swoją przygodę z Barceloną, klubowi było znacznie bliżej do spadku z ligi, niż do mistrzostwa Hiszpanii. Doszły również problemy finansowe.
Po tymczasowym zarządcy Enrico Reynie przyszedł Joan Laporta. Okazał się on całkowitym przeciwieństwem nieudacznika Gasparta. Za jego czasów FCB stała się piłkarskim dominatorem. Wyciągnął ją też z tarapatów fiskalnych, sponsorzy wręcz garnęli się na Camp Nou, co zresztą szybko stało się sprawą kłopotliwą. Klub szczycący się wieloletnią tradycją oddał miejsce na swojej koszulce. Początkowo znalazło się tam logo organizacji działającej na rzecz dzieci, ale chyba nikt nie miał wątpliwości, że to tylko forma zahartowania kibiców przed współpracą z komercyjnym partnerem. 
Można mieć również pretensje o nierozsądne transfery. Czyhryński, Hleb, Ibrahimovic, Milito, Caceres, Keirrison, van Bommel, etc. mocno nadwyrężyli kasę drużyny.   
Po czasie wyszło zamiłowanie prezesa do luksusowego i rozrzutnego stylu życia, a także dziwne związki z uzbeckim reżimem. W ten sposób historia zatoczyła koło, a Barcelona znów borykała się z deficytem budżetowym. Trzeba było brać kredyt, żeby zapłacić pensje pracownikom klubu.
Powrót do korzeni postulował Sandro Rosell. Początkowo potrafił kontynuować pasmo sportowych sukcesów rozpoczęte przez poprzednika. Nie zaliczał jakiś wielkich wpadek wizerunkowych, spokojnie prowadził klub. Oskarżano go nawet o zbyt małą charyzmę, jak na tak prestiżową funkcję. Niestety i jemu nie udało się uniknąć skandalu. Według hiszpańskiej prokuratury znacząco zaniżyć kwotę za jaką pozyskał Neymara. W rzeczywistości Brazylijczyk miał kosztować 95 mln euro, a nie 57 jak utrzymywał Rosell. Ta informacja musiała zaszokować szczególnie kardynała Sistacha - metropolitę Barcelony, który kilka lat temu gromił Real Madryt za wydanie podobnej kwoty na Cristiano Ronaldo. Prezes zrezygnował z funkcji, lecz do błędu się nie przyznał.      
Podtrzymując tradycję problemy ma również obecny szef - Pep Bartomeu. Należał on przecież do ekipy Rosella i jest współodpowiedzialny za ewentualne nieprawidłowości. Prokuratura domaga się ukarania go za sprawę Neymara, a dodatkowo FIFA nałożyła na zespół zakaz transferowy w związku z  nieprawidłowościami przy ściąganiu niepełnoletnich piłkarzy. Sprawa dotyczy lat 2009-2013, gdy Bartomeu był już znaczącym działaczem Barcelony.
Dlaczego jest więc tak, że za sterami Dumy Katalonii zasiadają ludzie, którzy mają później problem z etycznym prowadzeniem spraw drużyny? Jeśli Barcelona rzeczywiście jest czymś więcej niż klub, to nie powinna się godzić, aby na jej czele stali krętacze. Chyba jednak nadmiar demokracji wcale nie jest taki dobry.
Socios niestety patrzą krótkoterminowo i zbyt mocno kierują się emocjami. Każda zmiana na fotelu prezesa przynosi falę entuzjazmu, by za chwilę zmienić się w wielkie rozczarowanie. Już słychać tęskne wyczekiwanie powrotu Joana Laporty, choć przecież jego osoba też wzbudzała niemałe kontrowersje. Kandydaci w celu pozyskania poparcia składają obietnice na wyrost, których nie są w stanie uczciwie spełnić. Dlatego uciekają się do lawirowania, tak jak to miało miejsce przy kupnie Neymara. 
Poza tym człowiek jest tylko człowiekiem. Nawet jeśli startuje z całkowicie czystymi intencjami, po czasie ulega pokusom dorobienia na boku. Szczególnie gdy zarządza się nie swoją, ale wartą setki milionów euro organizacją. Kibice i tak wybaczą, bo dla nich liczą się tylko sportowe emocje, nawet osiągnięte za cenę drobnych kompromisów z uczciwością.   



sobota, 10 stycznia 2015

Boyhood

fot. filmweb.pl
Z niedzieli na poniedziałek przygrywka przed Oscarową galą. Swoje nagrody, nazwane Złotymi Globami wręczą dziennikarze zagraniczni akredytowani przy Holywood. Zdecydowanym faworytem w kategorii filmu dramatycznego (inaczej niż jest w przypadku Oscarów osobno honoruje się komedie/musicale) jest dzieło Richarda Linklatera - Boyhood.
Amerykanin nie należy do najbardziej znanych nazwisk branży filmowej, wręcz przeciwnie jego produkcje to przeważnie niezależne, niskobudżetowe przedsięwzięcia. Do tej pory najgłośniej było o filmie Przed wschodem słońca, a także jego sequelu Przed zachodem słońca. Oba łączy postać aktora Ethana Hawke'a, który występuje również w Boyhood.
Linklater wpadł na genialny w swojej prostocie pomysł zrobienia opowieści o dorastaniu, z tym że bardzo realistycznie. Akcja filmu dzieje się na przestrzeni dwunastu lat i rzeczywiście tyle trwała praca nad jego stworzeniem. Aktorzy bez charakteryzacji zmieniali się wraz z kreowanymi przez siebie postaciami. Dzięki temu zabiegowi nie było potrzeby angażowania dodatkowych osób, które odgrywałyby poszczególne etapy dorastania głównego bohatera. Całość to zasługa Ellara Coltrane'a.    
Wciela się on w kilkuletniego chłopca - Masona, pochodzącego z rozbitej rodziny, na którą składa się starsza, irytująca siostra i matka mająca wieczne problemy z kolejnymi partnerami. Ojciec też jest, a właściwie pojawia się od czasu do czasu. Niespełniony muzyk, mający luźne podejście do życia przyjeżdża swoim Pontiakiem i zabiera dzieci na weekend czy wakacje, starając się przynajmniej przez ten czas wywrzeć wpływ na ich wychowanie.
Mason żyje podobnie do rówieśników z amerykańskich przedmieść. Tylko może częściej zmieniają się miejsca zamieszkania oraz ludzie go otaczający, głównie za sprawą matki szukającej sposobu na życie. Tak jak każdy człowiek z upływem czasu porzuca dotychczasowe zainteresowania i zajmuje się nowymi, "doroślejszymi" sprawami, a w tle rozgrywają się realne wydarzenia, jak wybory prezydenckie w USA, czy premiera nowego Harry'ego Pottera.
Ostrzegam fanów kina akcji. To nie jest obraz, w którym roi się od wybuchów oraz pościgów samochodowych. Nie mam wątpliwości, że dla wielu widzów Boyhood okaże się po prostu nudny i nawet nie dotrwają do napisów końcowych, szczególnie że trzeba spędzić przy nim prawie trzy godziny. Trudno, nikogo nie zamierzam przekonywać, że jednak warto. 
Natomiast jeśli komuś podobała się na przykład Prosta historia Davida Lyncha, również obejrzawszy dzieło Linklatera powinien być usatysfakcjonowany. Sam też miałem wątpliwości czy warto dla Boyhood poświęcić tyle czasu, ale nie żałuję, bo ekranowe wydarzenia naprawdę wciągają. Wcale się nie zauważa kiedy upływają kolejne minuty seansu.
Według mnie Złotego Globa ma w kieszeni, czy jednak dojdzie do tego Oscar mam wątpliwości. Oczywiście jeśli chodzi o główną kategorię, bo za reżyserię Linklater statuetkę otrzyma niemal na pewno. Globy są przyznawane przez krytyków filmowych, których gust nie zawsze pokrywa się z decyzjami Akademii. Boyhood to film bardzo kameralny (kosztował ledwie kilka milionów dolarów) i bardzo nie-hollywoodzki. Choć czasem mniejsze produkcje też trafiają do serc ludzi zajmujących się kinem komercyjnym.








piątek, 9 stycznia 2015

Puchar Narodów Afryki: Ghana

fot. bbc.co.uk
Czarne Gwiazdy ponad trzydzieści lat czekają na zwycięstwo w PNA. Ostatni raz zdobyli główne trofeum w 1982 r. na libijskich boiskach. Prezydentem Stanów Zjednoczonych był wówczas Ronald Reagan, sekretarzem generalnym KPZR Leonid Breżniew, nad Wisłą władzę sprawował Wojciech Jaruzelski, a Oscara dla najlepszego filmu dziesięć dni później otrzymały Rydwany Ognia. Licznik Ghany zatrzymał się wtedy na czwartym Pucharze. Nie udało im się wzbogacić dorobku, pomimo że jeszcze dwukrotnie gościli imprezę u siebie, zresztą żaden kraj nie był tak często gospodarzem afrykańskich mistrzostw (łącznie cztery razy). Na koniec XX wieku odpadli w ćwierćfinale, a osiem lat później zajęli trzecie miejsce, choć byli głównym faworytem do tryumfu. 
Ostatnie dwie edycje zakończyły się dla Ghany czwartym miejscem. W Republice Południowej Afryki przegrali z Burkina Faso po konkursie jedenastek, które generalnie nie należą do ulubionych elementów gry piłkarzy znad Zatoki Gwinejskiej. W identyczny sposób odpadli z Mundialu rozgrywanego na południu kontynentu. Zresztą doszło do tego po pamiętnej ręce Luisa Suareza. Podczas lipcowego czempionatu było znacznie gorzej. Fakt, że mieli mocną grupę, ale jedynym sukcesem było zastopowanie Niemców.
Przez eliminacje Czarne Gwiazdy przeszły dosyć spokojnie, chociaż nie zachwycały formą. Trafiły na słabszych rywali, a wygrały tylko połowę spotkań. Łatwego życie nie mieli zwłaszcza bramkarze, bo ani raz nie udało się im zachować czystego konta.
Za to na graczy ofensywnych można liczyć. Bezsprzecznie najważniejszą postacią drużyny jest Asamoah Gyan. Napastnik arabskiego Al-Ain trafia ze średnią ponad pół bramki na mecz. Do pomocy ma Mubaraka z Celtiku, braci Ayew, a także Agyemanga-Badu z Udinese. Drużyna dysponuje bardzo młodą linią obrony, najstarszy jest 28-letni Harrison Afful. Brak doświadczenia może się odbić czkawką w czasie turnieju. Trudno też liczyć na cuda ze strony bramkarza, obojętnie czy do gry będzie desygnowany Dauda, czy Razak. Ghana zajmuje 37 pozycję w zestawieniu FIFA.
Fotel selekcjonera został powierzony Avramowi Grantowi. Izraelczyk po rozstaniu z Chelsea nie odniósł spektakularnych sukcesów. Zresztą na Stamford Bridge trafił chyba przez przypadek, bo wcześniej też nie mógł się wylegitymować znaczącymi  osiągnięciami na ławce trenerskiej. Niemniej może akurat on znajdzie sposób, by Ghana w decydującym momentach potrafiła postawić kropkę nad i.






Puchar Narodów Afryki: Kamerun

fot. football365.com
W latach 90 i na przełomie wieków Kamerun był chyba najrówniej grającą drużyną afrykańską. Omijały ich okresy degrengolady charakterystyczne dla innych ekip Czarnego Lądu. Od 1990 r. tylko raz zabrakło Nieposkromionych Lwów na Mundialu. Inna sprawa, że ich występy przeważnie kończyły się na fazie grupowej. Tylko raz zdołali przebrnąć do następnej rundy, miało to miejsce we Włoszech, gdzie byli prawdziwą rewelacją. Kamerun doszedł do ćwierćfinału, a Roger Milla stał się jedną z najbardziej charakterystycznych postaci tamtego turnieju. 
Zdecydowanie inny przebieg miały ostatnie mistrzostwa. Afrykańczycy wręcz się skompromitowali. Nie chodzi nawet o trzy porażki, lecz o styl w jakim się to stało. Cieniem rzuciło się na nich podejrzenie o celowe odpuszczanie meczów we współpracy z ludźmi zaangażowanymi w sportowy hazard.
Więcej powodów do chwały Kameruńczycy mają na własnym podwórku. Czterokrotnie świętowali zdobycie Pucharu Narodów Afryki, inna sprawa że ostatni raz w 2002 r. Od tamtej pory Nieposkromione Lwy nie odniosły już tak spektakularnego sukcesu. Do dwóch poprzednich turniejów nawet się nie zakwalifikowali. Grali pięć lat temu na boiskach Angoli, ale odpadli w ćwierćfinale z Egiptem, który wygrał całą imprezę. Obecnie zajmują 42 lokatę w rankingu FIFA, tuż za drużyną Adama Nawałki.
Blask drużynie z Zachodniej Afryki ma przywrócić Volker Finke. To niemiecki trener kojarzony dotychczas tylko z piłką klubową. Przez 16 lat opiekował się Freiburgiem. Praca na Czarnym Lądzie jest jego pierwszą przygodą selekcjonerską. Trudno nie odnieść wrażenia, że Finke ma być substytutem Winfrieda Schafera, który jako ostatni święcił tryumfy z Nieposkromionymi Lwami.
Podstawą do optymizmu była postawa w kwalifikacjach. Pomimo trudnej grupy Kamerun zdystansował rywali, nie ponosząc żadnej porażki. Bardzo trudno było strzelić im gola, potrafił to zrobić tylko Yaya Toure. Pewnie na Pucharze nie zmienią taktyki, choć z przodu mają kim straszyć.
Vincent Aboubakar należał do najskuteczniejszych snajperów eliminacji, a Chuopo-Moting walczy o koronę króla strzelców w Bundeslidze. Może to nie są nazwiska na miarę Eto'o, ale lekceważyć ich nie wolno. Jak zawsze kadra Kamerunu stoi graczami Ligue 1. Za rewelacyjną skuteczność w defensywie odpowiadają Nicolas N'Kolou z Marsylii oraz Henri Bedimo z Lyonu. Z kolei druga linia to przede wszystkim klubowy kolega Grzegorza Krychowiaka - Stephane Mbia, Ambuno Achille, a także Eyong Enoh.






czwartek, 8 stycznia 2015

Puchar Narodów Afryki: Wybrzeże Kości Słoniowej

fot. dailymail.co.uk
Jeśliby faworyta turnieju wskazywać na podstawie ilości znanych nazwisk w kadrze, WKS już teraz miałoby zapewnione zwycięstwo. Zastanawiające, więc dlaczego iworyjska drużyna ma na koncie tak niewiele trofeów. Praktycznie podczas każdej edycji mistrzostw Afryki wymienia się ją wśród głównych faworytów, jednak zwyciężyła w nich tylko jeden raz. Było to już dawno temu, gdyż w 1992 r. Wtedy na boiskach Senegalu, po rzutach karnych pokonali w finale Ghanę. Zresztą wówczas kluczem do sukcesu była żelazna obrona, bo Iworyjczycy nie stracili żadnej bramki, sami też trafiając tylko podczas dwóch z pięciu meczów. Na poprzednim Pucharze odpadli w ćwierćfinale z późniejszym tryumfatorem - Nigerią. 
Świata też nie udało się im zwojować. Uczestniczyli w Mundialu trzykrotnie, za każdym razem trafiając do mocnej grupy. W Brazylii zaczęli dobrze, bo od zwycięstwa nad Japonią. Potem przydarzyły się dwie porażki i trzeba było wracać do domu. Lepsi okazali się Kolumbijczycy oraz Grecy, choć ci drudzy wygrali po rzucie karnym w doliczonym czasie gry.
Eliminacje do gwinejskiego turnieju okazały się dość trudną przeprawą. Wybrzeże grało bardzo nonszalancko, co miało wpływ na dużą ilość traconych goli. Najczęściej ofensywa potrafiła to nadrobić, lecz prestiżowy dwumecz z Kamerunem skończył się dla Słoni niekorzystnie.
Aby przełamać pasmo niepowodzeń Słonie zatrudniły Herve Renarda - człowieka, który już sięgał po Puchar Narodów Afryki. Sensacyjnie dokonał tego z ekipą Zambii, w decydującym starciu pokonując... WKS. Francuz pracował ostatnio we własnej ojczyźnie, ale bez sukcesu. Prowadzone przez niego Sochaux zleciało z ligi, choć trzeba dodać, że przejmował zespół już będący mocno zagrożony spadkiem. Na finiszu dał się ograć Guingamp i musiał przełknąć gorycz degradacji.   
Najmocniejszą formacją jest atak. O bramki mają dbać doświadczeni: Gervinho i Salomon Kalou, a przede wszystkim będący w rewelacyjnej dyspozycji Wilfried Bony. Polacy pamiętają go pewnie, gdy w barwach Sparty Praga trafiał do siatki Lecha. Teraz są nim zainteresowane czołowe kluby angielskie, przede wszystkim Chelsea i Manchester City.
Na Etihad może spotkać swojego rodaka - Yaya Toure. Kapitan Słoni będzie koordynował działalność drugiej linii. Do pomocy ma Tiote z Newcastle oraz Maxa Gradela z St. Etienne. Z kolei tyły zabezpieczają piłkarze z Ligue 1: Siaka Tiene (Montpellier) i Serge Aurier (PSG), a także niezniszczalny Kolo Toure. Rolę ostatniej instancji pełni bramkarz Boubacar Barry z Lokeren, którego kibice Legii potraktowali niewybrednymi okrzykami. Wybrzeże w rankingu FIFA plasuje się na 28 miejscu.      








Nagonka na Szczęsnego

fot. theguardian.com
Widać, że sezon ogórkowy w pełni, bo dyskusję o sporcie zastąpiły tematy obyczajowe. Według angielskich mediów bulwarowych Polak podwójnie naraził się szefowi. Po pierwsze impertynencko odpowiedział na krytykę swojej postawy na murawie, a dodatkowo miał popalać papierosy w klubowej szatni, pod prysznicem. Co prawda nie poinformowano, czy odkręcił przy tym wodę, ale mam nadzieję, że nie, bo wtedy znacznie bardziej martwiłbym się o stan głowy Szczęsnego niż kondycję jego płuc.     
Cała sytuacja jest dla mnie groteskowa. To że reprezentant Polski używa nikotyny wiadomo nie od wczoraj. Jakoś nikt nie miał o to pretensji, gdy ratował tyłki kolegom z Arsenalu, czy polskiej kadry. Kiedy odbierał Złote Rękawice za poprzedni sezon palił pewnie tyle samo co teraz.
W końcu jest pełnoletni i nie można traktować go jak małe dziecko. Zresztą wcale nie stanowi wyjątku w piłkarskim świecie. Z zamiłowania do tytoniu dał się poznać choćby Gianluigi Buffon, a Jeremy Mathieu ponoć puszcza z dymem paczkę dziennie. Pewnie najlepiej by było, gdyby piłkarze w ogóle nie sięgali po używki, ale szczerze mówiąc zdarzają się znacznie gorsze nałogi. Jakoś trzeba odreagować stres związany z wyczynowym uprawianiem sportu. A już najmniej szkodliwy jest dla bramkarzy. Grając na tej pozycji nie trzeba odznaczać się szczególną wydolnością.
Chodzi raczej o co innego. Arsenal po raz kolejny prezentuje się poniżej oczekiwań. Być może pierwszy raz od wielu lat zabraknie Kanonierów w Lidze Mistrzów. Nawet zagorzali kibice zespołu z Emirates tracą cierpliwość do Arsena Wengera. Sam Francuz też sprawia wrażenie zagubionego i pozbawionego pomysłów na wyjście z kryzysu. Przed sezonem wydał ponad 80 mln euro, a wyniki są jeszcze gorsze niż w czasach oszczędzania. Zdaje się, że Polak ma być kozłem ofiarnym. Zresztą całkowicie niezasłużenie. Może rzeczywiście przeciwko Southampton zaliczył słabszy występ, ale trudno sobie przypomnieć jego wcześniejsze, większe wpadki.   
Problem w tym, że to nie bramkarze są najsłabszym ogniwem drużyny. Jeśli za Szczęsnego wejdzie Ospina to też dobrze wykona swoją robotę, bo to fachowiec dużej klasy. W Nicei zaliczał się do czołówki golkiperów Ligue 1, mimo że obrońcy nie zawsze ułatwiali mu życie. Na brazylijskim Mundialu też należał do najpewniejszych graczy kolumbijskiej kadry. Tylko co z tego skoro Arsenal dalej nie będzie potrafił wygrać spotkania z żadnym mocnym przeciwnikiem.
Dużo gorsze konsekwencje ta sytuacja może mieć dla polskiej reprezentacji. Akurat bramkę mamy mocno obsadzoną, lecz chodzi również o zgranie całej formacji defensywnej. Szczęsny nie tylko potrafi świetnie zatrzymywać akcje rywali, ale kieruje też zawodnikami odpowiedzialnymi za destrukcję.
Wiosną i tak obrona dozna sporego uszczerbku. Kontuzjowany jest Jędrzejczyk, a dyspozycji zdrowotnej Łukasza Piszczka nigdy nie można być pewnym. Do Arabii Saudyjskiej przenosi się Łukasz Szukała i trudno przewidzieć, czy nie odbije się to na jego formie. Dodatkowa zmiana między słupkami całkowicie rozbiłaby z trudem konstruowaną formację.