piątek, 29 maja 2015

Jedenastka sezonu Premier League

fot. mirror.co.uk
Joe Hart - trudny wybór, bo co najmniej kilku piłkarzy mogło zająć tą pozycję. De Gea wiele razy ratował skórę kolegom, Ben Forster zaliczył kapitalną jesień, Fabiański do końca walczył o Złotą Rękawicę. Ostatecznie wahałem się między Hartem a Courtois'em, lecz wybrałem Anglika, bo to jednak on najczęściej zachowywał czyste konto, a poza tym piłkarzy Chelsea i tak jest dużo w jedenastce.   
Leighton Baines - ile znaczy dla Evertonu pokazują wyniki The Toffees z lutego oraz marca. Wtedy cztery razy zabrakło lewego obrońcy w składzie i zespół wywalczył ledwie jeden punkt, nie strzelając bramki. To specjalista od asyst, aż dziewięć razy otwierał partnerom drogę do siatki.
John Terry - nie mogło zabraknąć kapitana, a także sternika najlepszej defensywy. To prawdziwy lider drużyny, rozegrał wszystkie mecze od pierwszej do ostatniej minuty. Udało mu się także strzelić pięć goli, w tym dwa ważne, podczas gorącego świątecznego okresu. 
Branislav Ivanović - Serb osiągnął życiową formę. Nie dość że stanowił ważne ogniwo najlepszej defensywy ligi, to jeszcze wykazał nadzwyczajną skuteczność pod bramką rywala. We wszystkich rozgrywkach strzelił sześć goli, a dodatkowo siedem razy zaliczył kluczowe podanie.    
Nemanja Matić - dzięki niemu Hazard i Fabregas mieli większą swobodę w kreowaniu akcji, on zapewniał im asekurację. Można na niego liczyć, bo opuścił tylko jeden mecz ze względu na kontuzję. Każdy trener marzy o kimś takim w zespole.   
Cesc Fabregas - powrót na Wyspy okazał się strzałem w dziesiątkę. Fabregas w Chelsea pełni tak ważną rolę jak kiedyś w Arsenalu. Bez jego asyst (wygrał tą klasyfikację) drużyna prowadzona przez Mourinho miałaby problemy z wygraniem wielu spotkań.  
Alexis Sanchez - jeśli kogoś wyróżnić w Arsenalu to Sancheza. Strzela sporo bramek, notuje asysty, zdecydowanie wyróżnia się na tle innych Kanonierów. Można mieć tylko zastrzeżenia o niską skuteczność z najgroźniejszymi rywalami. Biorąc pod uwagę czołową szóstkę, potrafił pokonać tylko bramkarzy City i Liverpoolu. Dwa trafienia to jednak zbyt mało. 
Eden Hazard - dla mnie najlepszy zawodnik ligi. Motor napędowy mistrza, przy okazji najczęściej faulowany zawodnik, co świadczy o jego klasie. Pod wodzą Mourinho zaczął się nawet angażować w defensywę.     
Harry Kane - objawienie sezonu nad Tamizą, a zaczynał jako wchodzący z ławki na końcówki. Jak już zaczął grać, to pół Anglii zwariowała na jego punkcie. Szczególnie upodobał sobie rywali zza miedzy, zaaplikował po dwa gole Chelsea oraz Arsenalowi. Docenił go także Roy Hodgson dając szansę debiutu w kadrze.
Sergio Aguero - Argentyńczyk wygrał rywalizację snajperów, więc z definicji musiał się znaleźć wśród jedenastu najlepszych piłkarzy sezonu. Był również zdecydowanie wyróżniającą się postacią we własnej drużynie, która mimo wyższych aspiracji zdobyła przecież wicemistrzostwo.
Diego Costa - nie mam wątpliwości, że zostałby królem strzelców gdyby nie liczne urazy. Rewelacyjnie wpasował do nowego zespołu już nikt nie wyobraża sobie Chelsea bez niego. Może irytować swoim egoizmem, ale dopóki sam strzela bramki, reszta kolegów i kibice wybaczają mu tą przypadłość.



środa, 27 maja 2015

Sevilla broni trofeum

fot. demotix.com
Zdecydowanym faworytem dzisiejszego finału na Stadionie Narodowym są piłkarze Sevilli. Zespół prowadzony przez Unai'a Emery'ego chce być pierwszym w niezbyt długiej historii Ligi Europy, który obroni trofeum. Tym samym mają szansę wyrównać osiągnięcie ekipy Juande Ramosa - tryumfatora poprzedniego wcielenia rozgrywek z 2006 i 2007 r. Ewentualne zwycięstwo da też miejsce w Lidze Mistrzów na przyszły rok, którego nie udało się wywalczyć podczas krajowej rywalizacji.
Polaków zespół z Andaluzji interesuje przede wszystkim ze względu na Grzegorza Krychowiaka. Środkowy pomocnik rozgrywa kapitalny sezon, znalazł się nawet wśród najlepszej jedenastki La Liga. Dzisiaj nikt nie wyobraża sobie składu Sevilli bez niego. Drugim polskim akcentem jest obrońca Timothee Kolodziejczak, niegdyś przymierzany do naszej reprezentacji, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Obaj są wychowankami francuskiej myśli szkoleniowej i stanowią przykład doskonałej pracy skautingu sewilczyków. Klub nie ma szans konkurować z takimi gigantami jak Real, Barcelona, a nawet Atletico, lecz dzięki wyłuskiwaniu talentów i odsprzedawaniu ich za większe pieniądze może funkcjonować wśród gigantów.  
Dodatkowo nie odstają od nich pod względem stylu, bo Unai Emery stawia na piękny futbol. W bieżącej edycji LE podczas czternastu spotkań tylko dwukrotnie Sevilla nie pokonała bramkarza rywali. Było to jednak jesienią, odkąd wystartowała runda wiosenna skuteczność wzrosła i za każdym razem koledzy Krychowiaka trafiali do siatki. Zresztą tylko raz ograniczyli się do pojedynczej bramki, kiedy u siebie wygrali z Moenchengladbach 1-0. Później przeciwnicy byli gnębieni co najmniej dwoma golami. Mimo tego żadnego reprezentanta klubu nie ma w gronie czołowych strzelców Ligi Europy. Najskuteczniejszy snajper - Carlos Bacca zdobył pięć bramek i ma niewielkie szanse na dogonienie liderów klasyfikacji, choć hattrick jest przecież możliwy. Siłę Sevilli stanowi zgrany monolit. Właściwie każdy z piłkarzy w czerwono-białej koszulce potrafi wykończyć akcję kolegów. Aż jedenastu zawodników wpisywało się na listę strzelców, w tym Grzegorz Krychowiak, który dokonał tego przeciwko Feyenoordowi.
Trzeba przyznać, że droga ekipy Emery'ego do finału nie była usłana różami, ale oni chyba lubią wyzwania, bo im trudniejszy przeciwnik tym lepsze wyniki. Grupę wylosowali przeciętną, a wcale nie poszło im tak łatwo. Ostatecznie wywalczyli awans z drugiego miejsca, ustępując pola Holendrom z Rotterdamu. Oprócz porażki na De Kuip stracili punkty również w Rijece oraz Liege. Słaba forma wyjazdowa podważała aspiracje do ostatecznego zwycięstwa, ale okazała się tylko przejściowa. Kolejne delegacje kończyły się na korzyść sewilczyków, poza rosyjską przygodą, gdy Zenit postawił trudne warunki, dzięki czemu osiągnął rezultat remisowy. Mógł nawet wygrać, doprowadzając do dogrywki, lecz na pięć minut przed końcem regularnego czasu pogrążył ich Gameiro. Trener Dnipro na pewno szczególnie mocno przeanalizował tamten dwumecz. Sevilla świetnie sobie radzi z ekipami włoskimi oraz hiszpańskimi, natomiast przeciwnicy ze wschodu sprawiają im większe kłopoty, o czym świadczą starcia przeciwko Rijece i właśnie Zenitowi.
Obok wspomnianego Bacci i Krychowiaka mocnymi punktami są Stephane Mbia oraz Aleix Vidal. W ogóle druga linia to najmocniejsza formacja zespołu. Kameruńczyk wspomaga Polaka w destrukcji, ale jest od niego bardziej ofensywnie usposobiony. Z kolei Hiszpan operuje na skrzydle, stwarzając sytuację partnerom i dogrywając im kluczowe piłki (cztery w obecnej odsłonie LE), a także samemu strzelając gole. W razie potrzeby może zagrać również jako boczny obrońca.
    











wtorek, 26 maja 2015

Adios Carletto

fot. dailystar.co.uk
Obeszło się bez białych chusteczek i wielkich pretensji. To był aksamitny rozwód, chyba jeden z bardziej eleganckich za rządów Florentino Pereza. Decyzja dojrzewała od pewnego czasu, a po przegranej rywalizacji przeciwko Juventusowi stała się niemal przesądzona. Znany ze swojego temperamentu sternik Realu nie za takie rzeczy wyrzucał trenerów i nie mogło nawet pomóc, to że Ancelotti rok temu zapewnił Królewskim dziesiąty tryumf w najważniejszych klubowych rozgrywkach na świecie.
Włoch przyszedł na Santiago Bernabeu z misją zastąpienia charyzmatycznego i kontrowersyjnego Jose Mourinho. Trudno znaleźć dwie równie odmienne osobowości. Legenda Milanu woli trzymać się w cieniu, błyszczeć mają piłkarze. Chociaż ma tylko 56 lat (wygląda na dużo starszego) zdaje się, że pracą szkoleniową zajmuje się od zawsze. Zawodnicy go lubili, potrafił pogodzić ambicje swoich gwiazd, czego świetnym przykładem jest rotacja bramkarzami. Prawdopodobnie Carletto przejdzie do historii jako jeden z najlepszych szkoleniowców Królewskich, jego pechem było tylko to, że trafił na rywali w fenomenalnej dyspozycji. Najpierw Atletico pod wodzą Simeone, a później Barcelona prowadzona przez Luisa Enrique uniemożliwiła koledze po fachu powiększenie kolekcji trofeów. Ancelotti zdobywał mistrzostwo Włoch, Anglii oraz Francji, natomiast Hiszpania pod tym względem nie była dla niego łaskawa. Na półwyspie Iberyjskim wyspecjalizował się w rozgrywkach pucharowych. 
Największym zarzutem pod adresem Ancelottiego, była nieumiejętność wygrywania z czołowymi ekipami. Wyjątek stanowiła końcówka poprzedniego sezonu, kiedy Real pokonał Barcelonę w finale Pucharu Króla, a następnie zwyciężył lokalnego rywala na Estadio da Luz. Pomijając te sukcesy, to jednak ekipa ze stolicy Hiszpanii lepiej się czuła grając przeciwko słabeuszom oraz średniakom. Z nimi można było w pełni rozwinąć skrzydła, strzelić kilka bramek i cieszyć się z kolejnego zwycięstwa. Ostatni mecz Carletto na ławce trenerskiej Realu był świetnym przykładem radosnego futbolu, który jednak się nie sprawdził z mocniejszymi przeciwnikami. 
Właściwie przesądzone, że następcą Włocha zostanie Rafael Benitez, człowiek już kiedyś związany z madryckim klubem jako opiekun rezerw. Ostatnio pracował w Napoli, lecz nie odniósł tam spektakularnych sukcesów. Utrzymywał klub w szerokiej czołówce Serie A i wywalczył dla niego Puchar oraz Superpuchar Italii. Są to jakieś osiągnięcia, aczkolwiek Rafa ma już  chyba za sobą najlepszy okres w karierze. Wydaje mi się, że zostanie tylko trenerem przejściowym, z zadaniem przebudowy składu, a wkrótce zastąpi go ktoś inny.






sobota, 23 maja 2015

Znowu bez niespodzianek?

fot. zsijp.pl
Cykl GP podkręca tempo i sobota po sobocie zawodnicy staną do rywalizacji o tytuł mistrzowski. Tym razem areną zmagań będzie dobrze wszystkim znana Praga ze swym stadionem Marketa. To miła odmiana po Tampere, gdyż stolica Czech gości żużlową elitę nieprzerwanie od 1997 r. W dodatku pierwszy raz podczas bieżącego sezonu jeźdźcy spróbują sił na torze naturalnym, a nie jednodniowym. Jest więc nadzieja, że mniej będzie się mówiło o przygotowaniu nawierzchni, a więcej o ściganiu.
Marketa to specyficzne miejsce, rzadko dochodzi tam do niespodzianek. Tylko dwóch zawodników nie potrafiło powtórzyć zwycięstwa wywalczonego w Pradze. Tymi wyjątkami są Emil Sajfutdinow oraz Hans Andersen. Reszta tryumfatorów znalazło lepszy patent na czeską rundę GP, ponieważ stawali na najwyższym stopniu podium minimum dwa razy. Często zresztą wygrywali rok po roku. Tradycję rozpoczął Billy Hamill - dominator Pragi na przełomie wieków. Zastąpił go Crump, który jako jedyny aż trzy razy z rzędu zgarniał Wielką Nagrodę Czech. Następnie przyszedł czas Nickiego Pedersena, a ostatnie dwa lata należały do Tai'a Woffindena. Oprócz wspomnianych wyżej żużlowców Marketę upodobał sobie także Greg Hancock, który wygrał dwa razy, ale dodatkowo cztery razy wjechał do finału. Polacy również zapisali swoją kartę w historii czeskiego turnieju. Za sprawą Tomasza Golloba mamy w dorobku dwa tryumfy, były mistrz świata jeszcze pięć razy jechał w finale. Jarek Hampel nigdy tam nie wygrał, ale trzy razy zajmował drugie miejsce. Może dzisiaj wreszcie uda się odnieść zwycięstwo.  
Jak wspomniałem zeszły rok zakończył się sukcesem Woffindena, choć zanosiło się na inne zakończenie. Fantastycznie jeździł wówczas Darcy Ward, który rundę zasadniczą zakończył z kompletem punktów. Jednak w półfinale dał się ograć Zagarowi i Pedersenowi, przez co musiał obejść się smakiem. Przeciwną postawę pokazał właśnie Duńczyk oraz Hancock. Oni psim swędem załapali się do ósemki, ale tam wyszło wieloletnie doświadczenie, dzięki czemu obaj znaleźli miejsce w finale. Niestety przed rokiem Polacy byli tylko tłem. Hampel wywalczył jedynie dwa punkty, niewiele lepiej spisał się Kasprzak. Siedem oczek spowodowało, że po pięciu seriach biegów trzeba było udać się pod prysznic.     
Czeskie zawody zawsze były traktowane jako kolejne "polskie GP". To głównie nasi rodacy wypełniają trybuny praskiego obiektu. Tam też nasi reprezentanci dwa lata temu wywalczyli Drużynowy Puchar Świata. Gospodarze od lat nie mogą się doczekać zawodników na przyzwoitym poziomie, a nawet gdyby mieli kogoś takiego, to pewnie nie zapałaliby naglą miłością do żużla. Z dziką kartą wystąpi Vaclav Milik, ale dla niego awans do półfinałów byłby szczytem marzeń. Kto wie, czy piękna tradycja rywalizacji najlepszych jeźdźców nad Wełtawą nie dobiegnie wkrótce końca? Jednak zanim to nastąpi Marketa może być jeszcze świadkiem niejednej pięknej mijanki.













czwartek, 21 maja 2015

Let football win

fot. sport.wp.pl
Przykro patrzeć jak wyścig o tytuł mistrza Polski zamienia się w cyrk. Piłkarze wszystkich czołowych klubów spisują się fatalnie, tracą punkty na potęgę. Lider wygrał mniej niż połowę spotkań, a wicelider przegrywa częściej niż co czwarty mecz. Dodatkowo coraz więcej mówi się o sędziach, którzy mają chyba ambicję wpłynąć na kształt ligowej tabeli.
Tym razem błysnął Paweł Gil - arbiter, którego wyjątkowo nie cenią. Napisałem o nim kiedyś (http://bialysemmel.blogspot.com/2014/10/przeglad-arbitrow.html), że zbyt często chce dominować nad boiskowymi wydarzeniami. Niestety znów stał się największą gwiazdą meczu. Jak można było gwizdnąć takiego karnego? Proponuje nawet kibicom Legii odrobinę refleksji. Gdyby role zostały odwrócone i ich klub został ukarany w doliczonym czasie taką jedenastką, to co by pisali? Zwykle powściągliwy w krytykowaniu arbitrów pan Sławek z Canal+ również przyznał, że został popełniony błąd. Więcej, jego opinię podzielił szef Kolegium Sędziów, który już niezwykle rzadko pozwala sobie na publiczne reprymendy wobec podwładnych. Sytuacja, więc wcale nie jest kontrowersyjna tylko ewidentna, pozostaje tylko kwestia kary jaką dostanie arbiter za wypaczenie wyniku.      
Wylecieć powinien także sam Przesmycki, stojący na czele polskich sędziów. Nie za jedną pomyłkę, ale w ogóle bieżące rozgrywki są zdominowane przez tego typu wpadki. Jak stwierdził prezes Jagiellonii: "sędziowie są najsłabszym ogniwem polskiego futbolu", a przecież nasza rodzima piłka nożna nie jest szczególnie silna. Wystarczy spojrzeć na niewydrukowaną tabelę publikowaną w serwisie Weszło (BTW fajny wywiad z M. Borkiem http://weszlo.com/2015/05/17/kupilem-dom-w-tajlandii-jestem-zmeczony-sciganiem-sie-z-zyciem/) jak bardzo się różni od oficjalnej klasyfikacji. Szczerze współczuję kibicom Jagiellonii, bo ich klub jest rekordzistą pod względem gnojenia ze strony panów z gwizdkami.
Nie podoba mi się zachowanie włodarzy Legii. Trener Berg opowiada banialuki, jakby nic się nie stało. Trzeba mieć honor i powiedzieć jak wygląda prawda, szczególnie, że nie pierwszy raz zespół z Łazienkowskiej dostaje prezent. Fajnie było wszczynać dyskusję o honorze, kiedy mistrz Polski odpadł z Celtikiem, choć wtedy Legia została słusznie ukarana. Teraz nikt nie kwapi się do wykonywania gestów fair-play. Pan Leśnodorski tak chętnie brylujący w mediach, nie wydusił z siebie oceny wczorajszych wydarzeń. On zawsze jest najmądrzejszy wtedy, kiedy ocenia zachowania przeciwników. Bardzo to słabe i mam nadzieję, że warszawianie stracą tytuł. Postawą na boisku na niego nie zasłużyli, a poza nim wykazują brak klasy, który powinien cechować czempiona. Dobrze im zrobi rok odpoczynku, będzie to czas na poukładanie pewnych spraw, bo klub przestaje się rozwijać, a wręcz popada w przeciętność. 
PS. Prezes Leśnodorski wreszcie się odezwał. Jego wypowiedź jest tak żenująca, że ręce opadają... 







 

poniedziałek, 18 maja 2015

Trzęsienie ziemi w Gorzowie

fot. sport.interia.pl
Sezon żużlowy dopiero co wystartował, a już doszło do sporych przetasowań i to w klubie, który raptem kilka miesięcy temu świętował pierwszy od ok 30 lat tytuł mistrzowski. Cztery porażki z rzędu spowodowały utratę cierpliwości do Piotra Palucha oraz dwóch liderów zespołu - Krzysztofa Kasprzaka i Mateja Zagara. Ten pierwszy został zwolniony z obowiązków trenera drużyny seniorów, zostanie jednak w klubie jako opiekun młodzieżowców. Natomiast zawodnicy odpoczną przynajmniej w jednym meczu z powodu nienależytego przykładania się do obowiązków. Ominie ich więc prestiżowe, derbowe starcie przeciwko Falubazowi. 
W piłce nożnej zmiana szkoleniowca, nawet w trakcie sezonu nie jest niczym szczególnym. Wręcz przeciwnie, traktuje się ją jako normalną metodę wychodzenia z kryzysu. Prezesi żużlowi wykazują większą cierpliwość, może dlatego, że rola trenera w tej dyscyplinie nie jest tak znaczna. Przypadek gorzowski stanowi wyjątek, ale trudno mówić o niespodziance. Pozycja Piotra Palucha była słaba nawet po zdobytym mistrzostwie. Został na stanowisku tylko dlatego, bo jednak głupio zwalniać człowieka, który odniósł taki sukces. Florentino Perez nie miałby problemów, ale Ireneusz Zmora to mniejszy rozmiar kapelusza i nie odważył się postąpić tak radykalnie. Postanowił czekać na wpadkę, co jest działaniem bezsensownym. Albo się komu ufa, albo nie.       
Wyniki osiągane przez Stal rzeczywiście są dalekie od oczekiwań. W Tarnowie przegrali dziesięcioma punktami, więc tragedii jeszcze nie było. Tamtejszy tor wielu zawodnikom nie leży, co gospodarze potrafią wykorzystać. Ten wynik można odrobić u siebie, identycznie jak porażkę na północy Polski. Akurat dzień konia miał Artem Łaguta, swoje dołożyła reszta liderów Grudziądza i beniaminek zgarnął dwa punkty meczowe. Nieciekawie zaczęło się robić po porażce przed własną publicznością  z Unią Leszno. Byki moim zdaniem są głównym faworytem do wygrania Ekstraligi, jednak Stal powinna postawić im trudniejsze warunki. W spotkaniach wyjazdowych zawodził Niels Kristian Iversen, natomiast na "Jancarzu" skompromitowali się Zagar z Kasprzakiem. Uciułali ledwie siedem punktów, nie wygrywając ani jednego biegu. Sytuacja powtórzyła się przeciwko toruńskim Aniołom. Ta porażka jest już rzeczywiście bolesna i może spowodować problemy z awansem do playoffów. Znowu fatalny występ zaliczyli Słoweniec i polski wicemistrz świata. Trzeba też wspomnieć o Linusie Sundstroemie, który przed rokiem był rewelacją, a teraz całkiem się pogubił. Honor gorzowian ratuje tylko rewelacyjny Bartek Zmarzlik.    
Rozumiem karę dla zawodników, ponieważ wygląda na to, że naprawdę przekładają starty w GP nad zmagania ligowe. Nie lubię takiego zachowania. Kibice za niemałe pieniądze, które płacą za bilety mają prawo oczekiwać poważnego traktowania. Szczególnie, że Krzysiek Kasprzak nie pierwszy raz ma tego typu problemy, właściwie zawsze odchodził z klubów w atmosferze skandalu. Twardy charakter przydaje się na torze, jednak w życiu bywa problematyczny. 
Nie podoba mi się natomiast potraktowanie Piotra Palucha. Gość zrobił naprawdę wielką rzecz. Nie chodzi o to, żeby rozpamiętywać przeszłość, lecz powinien dostać więcej czasu na poprawę. Terminarz rzeczywiście ułożył się dosyć nieprzychylnie i Stal czekają łatwiejsze mecze dopiero w późniejszej fazie sezonu, gdy tymczasem głowa już spadła do koszyka. A może w ten sposób ktoś chce zatuszować całkiem inne kłopoty klubu?      














niedziela, 17 maja 2015

Boniek rzuca rękawicę Putinowi

fot. dziennik.pl
Nasz prezes to lubi błyszczeć. Dawno nie był na medialnych czołówkach, więc postanowił z powrotem tam trafić. Tym razem zabrał głos w sprawie kolejnego Mundialu, który z woli FIFA odbędzie się w Rosji. Istnieje jednak problem, ponieważ obecnie ten kraj ma kiepską prasę, głównie przez aneksję Krymu i wojnę toczoną z Ukrainą. Właśnie dlatego Boniek uważa, że mistrzostwa świata powinny się odbyć gdzie indziej.
Każdy ma prawo posiadania poglądów, natomiast zajmując wysokie stanowisko trzeba uważać na to co się mówi, ponieważ nie reprezentuje się tylko siebie. Jako osoba prywatna medalista hiszpańskiego turnieju może krytykować działania Rosji wobec Ukrainy. W tej sprawie zdecydowanie się z nim zgodzę, tylko czy należy mieszać politykę do sportu? Według mnie lepiej odseparować obie dziedziny, choć nie ma wątpliwości, że nie jest to możliwe w 100%. Często sportowe sympatie wręcz przekładają się na poglądy polityczne. Akurat w Polsce jest to mało widoczne, ale kluby zachodnie często są afiliowane przy którejś ze stron sporu. Kibice Livorno odwołują się do ideologi komunistycznej, a jedna z grup nazywa się nawet Armata Stalinista. Z kolei Lazio kojarzone jest z poglądami faszystowskimi, były piłkarz tego klubu Paolo di Canio miał spore problemy za wykonanie gestu rzymskiego salutu. W sumie to nawet rywalizacja Barcelony z Realem ma podłoże polityczne, choć w dzisiejszych, komercyjnych czasach ten aspekt jest już mocno umniejszony. Właściwie temat polityki na stadionach piłkarskich wymaga odrębnego teksu i może kiedyś szerzej go omówię.
Polacy zawsze są oskarżani o szczególnie nieprzychylny stosunek do Rosjan, zazwyczaj zresztą niesłusznie. Ma być to taka pałka, żebyśmy nie mogli zabiegać o swoje interesy. Natomiast nie zawsze musimy przyjmować rolę harcownika, który pierwszy rusza do boju. Zbigniew Boniek właśnie coś takiego zrobił, zapewne bez konsultacji z resztą prezesów europejskich federacji. Jaki będziemy mieli z tego zysk? Dajemy się wpuszczać w kanał, a jak przyjdzie co do czego zostaniemy sami na placu boju. Lekcję dostaliśmy przy okazji otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Pekinie. Impreza miała zostać zbojkotowana ze względu na nieprzestrzeganie praw człowieka przez władze Chin. Skończyło się tak, że przybyła Angela Merkel, przybył Sarkozy, przybył Bush, a zabrakło tylko naszego prezydenta oraz premiera. Azjaci są wrażliwi na takie rzeczy i nie dziwne, że to Niemcy z Francuzami robią interesy za Wielkim Murem, a nam zostało kupowanie chińskich wyrobów.
Jeśli Rosjanie chcą mieć kolejną  pokazówkę to niech ją dostaną. Przecież wiadomo, że taka impreza jest tylko kulą u nogi dla gospodarki, szczególnie słabo rozwiniętej. Igrzyska w Moskwie stały się jedną z przyczyn upadku Związku Radzieckiego. Wystarczy oglądnąć co zostało po Soczi i to samo zostanie ze stadionów w Jekaterynburgu, Wołgogradzie czy Królewcu. Przecież tam nie ma (i nie będzie) piłki na wysokim poziomie. Można sobie przestudiować losy obiektów w Atenach, RPA, czy Brazylii. Oczywiste, że rosyjski Mundial jest szaleństwem, ale to ich problem. Więcej pieniędzy na stadiony, to mniej pieniędzy na rakiety balistyczne.


 

sobota, 16 maja 2015

Żużel na peryferiach

fot. sport.tvp.pl
Tegoroczna odsłona cyklu GP zaliczyła katastrofalny falstart, ale to nie powód, żeby zrezygnować z wyłaniania najlepszego żużlowca na świecie. Przynajmniej wśród stawki, która zdecydowała się uczestniczyć w tej rywalizacji, bo przecież można by sobie wyobrazić silniejszy skład. Tak czy inaczej dzisiaj po raz drugi fińskie Tampere będzie gościło szeroką czołówkę zawodników uprawiających speedway.
Pomysł, żeby organizować zawody w kraju o niewielkich żużlowych tradycjach można uznać za kontrowersyjny. Finlandia ma swoje drużynowe mistrzostwa kraju, ale to bardziej zabawa dla pasjonatów, a nie poważna, profesjonalna liga. Nazwy zespołów raczej niewielu kibicom coś powiedzą i są tak skomplikowane, że nowa nazwa Stali Gorzów nie może się z nimi równać. Choć samo Tampere jest jednym z większych miast Finlandii, na jego przedmieściach stworzono koncern Nokia (kiedyś była to odrębna miejscowość o tej nazwie), jednak wątpliwe, by rodzimi mieszkańcy tłumnie wybrali się w sobotni wieczór na GP. Obawiam się, że mało kto nawet wie o takiej imprezie. Kraj tysiąca jezior stoi hokejem, a jeśli chodzi o sporty motorowe, to pod względem zainteresowania żużel zawsze ustępował rajdom terenowym i F1. Pozostaje, więc liczyć na przyjezdnych, zwłaszcza Rosjan.
Pytanie czy nie lepiej zorganizować turniej w samej Rosji? Zapewne przez pierwsze lata trzeba by było do niego dopłacać, lecz chyba można zainwestować trochę środków, aby później czerpać z tego zyski. Ludzie zarządzający cyklem idą po linii najmniejszego oporu, co zresztą było też powodem ich klęski na Stadionie Narodowym. Byle wszystko przytanić, zrobić najmniejszym kosztem, najlepiej przez swojego kolegę. Wtedy wszystko zostaje w rodzinie. Inna sprawa, to po co mają przyjeżdżać Rosjanie, skoro BSI nie potrafiło się dogadać z ich najlepszymi reprezentantami: braćmi Łagutami oraz Sajfutdinovem? Przecież nikt nie będzie się fatygował, żeby obejrzeć Timo Lahti'ego.
Tor w Tampere zasadniczo różni się od warszawskiego. Co prawda też będzie jednodniowy, zresztą rok temu było z nim kłopotów co niemiara, jednak jest o wiele dłuższy. Rozmiarami bardziej przypomina obiekty: tarnowski i rzeszowski. Zwycięzcą w zeszłym roku został Matej Zagar, obecny lider klasyfikacji i tryumfator ze stolicy Polski. Powoli Słoweniec staje się specjalistą od ścigania ekstremalnego. W sumie jako były zawodowy żołnierz, wręcz komandos ma do tego predyspozycje. Drugie miejsce zajął wówczas Tai Woffinden. Anglik miał szansę na wygraną, jednak w finale nierówność nawierzchni pozbawiła go możliwości walki o najwyższy laur. Podium uzupełnił Fredka Lindgren, ale dzisiaj go zabraknie go wśród jeźdźców.
Polacy do tej pory mają kiepskie wspomnienia z Finlandii. Krzysztof Kasprzak pauzował ze względu na kontuzję, co później uniemożliwiło wyprzedzenie Hancocka w klasyfikacji generalnej. Wicemistrz świata ciągle mierzy się z kryzysem formy i jego miejsce w finale byłoby niespodzianką. Więcej można się spodziewać po Jarku Hampelu. Przed rokiem nie zakwalifikował się do półfinałów, zawody były bardzo wyrównane i zabrakło dwóch oczek, ale wierzę, że tym razem będzie znacznie lepiej, bo forma reprezentanta Falubazu wydaje się być wysoka oraz stabilna. Pozostaje Maciej Janowski, ale on jeździ trochę na innych prawach. Ma głównie zbierać doświadczenie. 






piątek, 15 maja 2015

Dnipro na drodze Krychowiaka

fot. sport.interia.pl
Nie znam człowieka, który stawiał, że w finale Ligi Mistrzów zagra Juventus. Stara Dama stała się największą niespodzianką elitarnych rozgrywek, ale zawsze będąca w ich cieniu Liga Europy też ma swojego czarnego konia. Właściwie Dnipro jeszcze mocniej zszokowało kibiców, ponieważ ta ekipa z Ukrainy mogła być uznawana co najwyżej za europejskiego średniaka. 
Nawet na własnym podwórku mają niewielkie szanse nawiązać walkę o mistrzostwo, a przecież liga naszego wschodniego sąsiada nie należy do najmocniejszych. Po raz ostatni Dnipro wygrało rozgrywki jeszcze w czasach Związku Radzieckiego. Tym razem też się nie uda, ponieważ strata do Dynama Kijów wynosi już dziewięć punktów. Przynajmniej będą mogli się skoncentrować na warszawskim finale.
Klub z Dniepropietrowska pozostaje w cieniu Szachtara Donieck oraz Dynama Kijów, lecz mimo to zajmuje stabilną pozycję na mapie ukraińskiego futbolu, cieszy się również dość dobrą sytuacją finansową. Dzieje się tak również dzięki politycznej protekcji. Były prezydent Ukrainy Leonid Kuczma pochodził z tamtych rejonów, a obecny właściciel Ihor Kołomojski jest typowym oligarchą, posiadającym nie tylko bajeczny majątek, lecz także duże ambicje wywierania wpływu na funkcjonowanie państwa. Choć trzeba oddać mu sprawiedliwość, że nie jest narwańcem, który wydaje kilkadziesiąt milionów na transfery, a po kilku latach nudzi się futbolem i rzuca klub. Sporym zaskoczeniem było zatrudnienie Juande Ramosa, byłego opiekuna Sevilli oraz Realu Madryt. Hiszpan popracował w Dniepropietrowsku prawie cztery lata, zabrakło spektakularnego sukcesu, lecz zbudował podstawy pod obecne tryumfy. Jego pracę kontynuuje Myron Markiewicz, trener doświadczony, lecz bez wielkich osiągnięć. Był nawet selekcjonerem Ukrainy, jednak bardzo szybko odszedł z tego stanowiska. 
Pośród zawodników najgłośniejszym nazwiskiem jest Jewgen Konoplanka, wyceniany na prawie 20 mln euro, to jego bramka pozwoliła wyeliminować Ajax. Pewnie już niedługo sięgnie po niego jakiś większy klub. Słaby sezon rozgrywa Roman Zozula. Teraz jest kontuzjowany, ale wcześniej strzelił tylko po jednym golu na krajowym i europejskim podwórku. Inna sprawa, że tak jak w przypadku Konoplanki pokonał bramkarza rywali w bardzo ważnym momencie. Dzięki niemu Dnipro wygrało domowy mecz (rozgrywany w Kijowie) przeciwko Holendrom. Trzeba również wspomnieć o królu środka pola, doświadczonym Rusłanie Rotanie. Najlepsze lata ma pewnie za sobą, lecz ciągle zespół nie może się bez niego obejść.
Bardzo ważny element drużyny ze wschodu Ukrainy stanowi defensywa. Nie potrafili na nią znaleźć recepty ani Marek Hamsik, ani Gonzalo Higuain. W ogóle podczas bieżącej edycji LE tylko Inter, Ajax i Olympiakos potrafiły pokonać obronę Dnipro więcej niż jeden raz. Jak na szesnaście spotkań to wynik robiący wrażenie. Próżno tam szukać znanych piłkarzy, bo Czeberiaczko lub Douglas na nikim nie robią wrażenia, ale Markiewiczowi udało się zbudować monolit. Dominują doświadczeni, twardo grający piłkarze. Co prawda w rezerwie pozostaje znany z Barcelony Czyhryński, natomiast on nie znajduje uznania  w oczach szkoleniowca.      
Sporego zamieszania mogą narobić kibice. Ich zachowanie podczas rewanżu przeciwko Napoli wzbudziło niepokój UEFA, pewnie posypią się kary. Fani Dnipro uchodzą za najbardziej fanatycznych w swoim kraju. Nad Wisłą z pewnością nie będą miło przyjęci z powodu odwoływania się do tradycji szowinistycznej.


czwartek, 14 maja 2015

Kto następcą Robaka?

fot. sport.interia.pl
Kiedyś Andrzeja Strejlaua zapytano o to, kto będzie królem strzelców Mundialu. Odpowiedział: "mam nadzieję, że ten  kto strzeli najwięcej bramek". Może dla uczczenia tej wiekopomnej myśli piłkarskie władze nazwą trofeum dla najlepszego polskiego snajpera jego imieniem? Tak czy inaczej warto się przyjrzeć kto w tym sezonie ma szansę zostać najskuteczniejszym piłkarzem Ekstraklasy.
Obecnie tabeli strzelców przewodzi Kamil Wilczek. Jego dorobek: 16 goli zdobytych podczas 31 kolejek może nie powala na kolana, lecz jest przyzwoity. Początek miał trudny, gdyż pierwsze trafienie zaliczył dopiero w szóstej serii gier. Będzie trudno doścignąć wynik Marcina Robaka z poprzedniego roku, choć teoretycznie istnieje taka ewentualność, tym bardziej że napastnik Piasta ostatnio regularnie trafia do siatki rywali. Ma on właściwie prostsze zadanie od Robaka, który rywalizował w grupie mistrzowskiej. Łatwiej ograć obronę Zawiszy czy Bełchatowa, niż Legii i Lecha, choć akurat warszawianom Wilczek zaaplikował hattricka, więc trudno go deprecjonować. Po sezonie odejdzie z Piasta, ale klub nie zamierza przenosić go do rezerw.
Jedną bramkę mniej zdobył na razie Paweł Brożek. To bardzo specyficzny zawodnik potrafiący seryjnie nękać bramkarzy, a kiedy indziej irytować totalną nieskutecznością. Ponad połowę swojego dorobku Wiślak zaliczył w konfrontacjach z trzema przeciwnikami: Pogonią, Górnikiem Zabrze oraz Ruchem. Już za tydzień Biała Gwiazda zmierzy się ze szczecinianami, więc będzie kolejna okazja do poprawienia bilansu. Dla Brożka korona króla strzelców nie byłaby nowości. Zdobywał ją dwukrotnie, ostatnio w 2009 r. Jednak zawsze udawało mu się to wtedy, kiedy ekipa spod Wawelu wygrywała rozgrywki. 
Mateusz Piątkowski przez długi czas uchodził za faworyta wyścigu, ale po konflikcie z władzami swojego klubu raczej stracił szansę. On też zmieni barwy, zainteresowanie jego osobą zgłasza Zagłębie Lubin. Spośród obcokrajowców największe szanse ma Flavio Paixao. Problem w tym, że Portugalczyk na wiosnę przygasł i chyba najlepszy okres ma za sobą. Podobnie jak Wilczek długo czekał na rozwiązanie worka z bramkami, potem trafiał hurtowo, a od przerwy reprezentacyjnej zupełnie stracił skuteczność. W rundzie rewanżowej Flavio pokonał tylko bramkarzy Górników z Zabrza i Łęcznej. Jeszcze żaden reprezentant Śląska Wrocław nie wygrał klasyfikacji snajperów, zanosi się że ta prawidłowość zostanie podtrzymana.
Na Grzegorza Kuświka liczą w Chorzowie. Jego bramki mogą okazać się niezbędne do utrzymania drużyny wśród najlepszych polskich klubów. Mecz z Koroną był dopiero drugim zwycięstwem Ruchu bez udziału najlepszego napastnika w postaci trafienia do siatki. Bohater Wielkich Derbów Śląska trochę przystopował, minął już miesiąc od jego gola przeciwko Cracovii.
Fenomenalną serię notuje Łukasz Zwoliński. Pięć ostatnich kolejek to sześć bramek wychowanka Pogoni. Tym samym niespodziewanie dołączył do grona walczących o trofeum. Rozgrywki zaczął od pogrążenia Śląska i Podbeskidzia, potem długimi momentami był tylko przeciętnym ligowcem, stracił nawet miejsce w zespole. Nic nie zapowiadało, że wiosną to on zostanie najostrzejszym żądłem Portowców. Rozkręcał się powoli, dopiero Jagiellonii coś wbił, ale teraz trudno go zatrzymać. Jednak drugie z rzędu zwycięstwo piłkarza Pogoni w tej klasyfikacji byłoby gigantyczną sensacją.      
Szkoda tylko, że królowie strzelców nie robią później wielkiej kariery. Oczywiście wyjątek stanowi Robert Lewandowski - gwiazda światowego futbolu. Natomiast od zagranicznych klubów odbili się Brożek, Frankowski i Demjan. Ten ostatni nawet po powrocie nad Wisłę nie może wrócić do formy. Rudniew ciągle próbuje sił u naszych zachodnich sąsiadów, czasem dobiegnie informacja o jego bramce, bądź asyście. Całkowicie przepadł Takesure Chinyama, który po zakończeniu przygody w Legii kontynuował grę na kontynencie afrykańskim. 





poniedziałek, 11 maja 2015

Lech nowym liderem

fot. sport.wp.pl
Legia w końcu się doigrała. Zeszłoroczny mistrz Polski zasiadał na fotelu lidera od dwunastej kolejki, kiedy zepchnęli z piedestału Górnika Zabrze. Wtedy nadrobili straty z początku sezonu spowodowane rotacjami Henninga Berga i mieli dowieźć prowadzenie w tabeli do końca rozgrywek, szczególnie że rywale ułatwiali sprawę jak tylko mogli. Jednak jeśli notuje się dziewiątą porażkę, to przewodnictwo trzeba stracić. Sprawa tym bardziej bolesna, ponieważ stało się to po bezpośredniej konfrontacji z najgroźniejszym rywalem.  
Warszawianie w rundzie zasadniczej zajmowali pierwsze miejsce, mieli więc przywilej meczu przeciwko Lechowi na własnym obiekcie. Przy Łazienkowskiej podopiecznym Berga idzie dużo lepiej niż w delegacji, a mimo to przegrali. Spotkanie nie porwało, kibice oglądali spacerowe tempo, adekwatne do pogody. Ci którzy pofatygowali się na stadion, chyba trochę żałowali, bo jednak grillowanie okazało się ciekawszą opcją. Zresztą frekwencja była przykrą niespodzianką, po raz kolejny potwierdziło się, że faza finałowa nie przyciąga zainteresowania.
Gospodarze dali się zepchnąć do defensywy. Im remis wystarczał, ale to nie znaczy, że trzeba oddać pole rywalom i liczyć na ich słabą skuteczność. Taka taktyka zawsze jest ryzykowna, ponieważ jedna przypadkowa akcja może odmienić oblicze rywalizacji. Dokładnie według tego scenariusza przebiegał sobotni mecz. Darko Jevtic zaskoczył Legię jeszcze uśpioną niedawno zakończoną przerwą. Chwilę później drugiego gola dołożył Linetty i mistrz Polski dopiero wtedy zaczął grać. Rozpaczliwe próby odrobienia strat mogły przynieść powodzenie, ale zabrakło skuteczności. 
Tak więc Kolejorz wrócił na fotel lidera, zasiadał na nim przecież po pierwszej kolejce. Teraz to oni rozdają karty mając trzy oczka przewagi nad Wojskowymi. Po stronie poznaniaków jest też fala wznosząca, która powinna ponieść drużynę. W przeciwieństwie do Legii są oni głodni sukcesów. Prezes Leśnodorski wyśmiewał rywali, że nie mogą pochwalić się trofeami zdobytymi w ostatnich latach. Chyba przyniosło to nieoczekiwany efekt w postaci dodatkowej mobilizacji Lecha. Pewnie dzisiaj prezes żałuje tych słów, nie pierwszy raz jego długi język przysparza klubowi problemów. Z drugiej strony nie wiadomo jak niedoświadczona ekipa z Bułgarskiej poradzi sobie pod presją, gdyż teraz wszystkie oczy będą zwrócone na nich.
Maciej Skorża objął zespół pogrążony w kryzysie po końcówce rządów Mariusza Rumaka. Spokojnie wprowadzał swoje pomysły i rzeczywiście dzięki niemu dokonał się postęp. Przede wszystkim Lech rzadko przegrywa, jednak to też nie jest drużyna grająca na poziomie godnym mistrza. Częste remisy z przeciętniakami, albo wpadki jak z Błękitnymi każą ostrożnie oceniać ich szanse. Ten sezon jest dość zwariowany i wcale nie jest przesądzone, że sobotnia zmiana lidera była ostatnią, choć obecnie  przed Lechem stoi wymarzona okazja do sprawienia ogromnej sensacji. 









czwartek, 7 maja 2015

Kiedy powie sobie dość?

fot. rmf24.pl
Marek Cieślak powołał szeroką kadrę na Drużynowy Puchar Świata. Emocje wzbudziły dwie decyzje: brak Janusza Kołodzieja oraz zaufanie Tomaszowi Gollobowi. Skreślenie wychowanka Unii Tarnów mnie nie dziwi. Po zeszłorocznym występie w finale, gdy Janusz zawalił decydujący bieg selekcjoner stracił do niego zaufanie. Koldi ma problem z wytrzymywaniem presji i trudno kolejny raz ryzykować. Po prostu taki ma charakter. Poza tym, gdyby Puchar odbywał się w Tarnowie, kapitan Jaskółek byłby pewniakiem, natomiast w innych miastach wiedzie mu się gorzej. Nawet na dobrze sobie znanym leszczyńskim owalu wykręcił ostatnio wynik co najwyżej przeciętny.
Większe kontrowersje budzi według mnie sprawa z naszym mistrzem świata. Powołanie dla niego traktuję jako gest wobec najlepszego polskiego jeźdźca w historii. Wiadomo, że to dopiero szeroka kadra, a ostatecznie zostanie tylko czwórka plus rezerwowy. Tutaj będzie już decydować wyłącznie forma sportowa, żadne zasługi z wcześniejszych lat nie załatwią nikomu miejsca przy taśmie startowej.
Mam świadomość, że Gollob już dawno temu był wysyłany na emeryturę. Gdyby posłuchał tamtych podpowiedzi nigdy nie zdobyłby tytułu mistrza świata. Jednak minęło kilka kolejnych lat, a to co piszę nie jest złośliwością wobec wielkiego żużlowca, zresztą mojego ulubionego. Po prostu czas jest nieubłagany i nikt z nas nie jest Benjaminem Buttonem, który zamiast się starzeć młodniał. Można podawać przykład Grega Hancocka, tylko że on jest zawodnikiem całkiem innego typu niż Gollob. Polak to walczak, często wchodzący w kontakt z innymi jeźdźcami, natomiast Amerykanin dysponuje atomowym startem, a później pilnuje krawężnika. Wystarczy porównać liczbę urazów, z jakimi musieli się zmagać obaj sportowcy. Greg dopiero w zeszłym sezonie opuścił turniej GP, po prawie 20 latach trwania tego cyklu.
Tony Rickardsson skończył się ścigać w wieku 36 lat,  Jason Crump miał 37 lat, a Leigh Adams 39 lat. Po czterdziestce mało kto da radę rywalizować na wysokim poziomie. Jeśli już to występują, żeby zapewnić sobie godziwą emeryturę, ale akurat Tomasz Gollob nie musi tego robić. Nic nie musi również nikomu udowadniać. Został mistrzem świata, a do tego ma cały worek medali z innych imprez, także z DPŚ. Dlatego uważam, że najwyższy czas oddać miejsce młodszym. Tomek może być dla nich mentorem, może pomagać im w parku maszyn, ale na torze niech walczą już sami. A kiedy Markowi Cieślakowi znudzi się rola selekcjonera, to bydgoszczanin byłby świetnym następcą.




środa, 6 maja 2015

Przedwczesny finał

fot. bbc.co.uk
Los w osobie Karla-Heinza Riedle sprawił, że dwaj faworyci do zwycięstwa w Lidze Mistrzów spotkają się podczas gier półfinałowych. Trochę szkoda, bo decydujący mecz, rozegrany na berlińskim obiekcie zostanie pozbawiony uczestnictwa jednej z tych drużyn. Jednak jest również ogromny plus. Rywalizacja będzie trwać co najmniej 180 minut, a element przypadkowości zmniejszy się do minimum.
Głównym motywem konfrontacji Bayernu z Barceloną jest powrót Pepa Guardioli na stare śmieci. Przyjdzie mu zmierzyć się z ekipą, którą sam nie tak dawno prowadził i wygrał wszystkie najważniejsze trofea jakie tylko można zdobyć w futbolu. Okres zasiadania Guardioli na ławce Blaugrana jest nazywany złotym, a każdy kolejny szkoleniowiec klubu był do niego porównywany. Czy jednak można mówić o walce Pepa z maszyną przez niego stworzoną?
Oczywiście taka refleksja sama się nasuwa i trudno się z nią nie zgodzić. To obecny szkoleniowiec Bayernu przywrócił blask zespołowi z Camp Nou, wprowadzając system tiki-taki, na który długo nikt nie mógł znaleźć recepty. To za Guardioli Messi został najlepszym piłkarzem globu, choć oczywiście Argentyńczyk debiutował już podczas pracy Franka Rijkaarda. Jednak nie jest tak, że Enrique dostał samograja i teraz tylko korzysta z efektów pracy kogoś innego.  
Wystarczy spojrzeć na ostatni mecz Barcelony w Lidze Mistrzów pod wodzą Pepa. W bramce nie stoi już Victor Valdes, Puyol zakończył karierę, Fabregas świetnie sobie radzi reprezentując barwy Chelsea, a Sanchez Kanonierów. Duet Xavi-Iniesta nie pełni już tak ważnej roli, jak kilka lat temu. Zwłaszcza ten pierwszy coraz częściej obserwuje poczynania kolegów z ławki rezerwowych. Klub zmienił się bardziej niż mogłoby się wydawać.
Bez wątpliwości ciągle gwiazdą nr 1 jest Leo Messi, jednak teraz ma do pomocy Suareza oraz Neymara. Tak skutecznej linii ofensywnej jeszcze nie było w historii tego klubu, a przecież Blaugrana zawsze słynęła ze stylu gry opartego przede wszystkim na ataku. Pamiętam początki Urugwajczyka na Camp Nou, delikatnie mówiąc niezbyt udane. To wielka zasługa Luisa Enrique, który potrafił pogodzić trzy tak wielkie osobowości, by wszyscy grali dla drużyny, a nie na własne konto. Obecny trener stoi w cieniu, lecz fenomenalna forma Katalończyków jest jego zasługą.
Największą bolączką Bayernu pozostaje obrona i gra na wyjeździe, dlatego obawiam się o ich dzisiejszą postawę. We Lwowie tylko bezbramkowo zremisowali z Szachtarem, natomiast wyjazd do Porto skończył się porażką 1-3. Rafinha, Boateng, czy Benatia to nie są gracze najwyższej klasy, a będą musieli zatrzymać gwiazdy przeciwnika. Z kolei ofensywa została przetrzebiona kontuzjami. Ribery i Robben pauzują, a Lewandowski wystąpi, jednak ciągle może odczuwać skutki starcia z bramkarzem BVB. Polak największe wsparcie powinien otrzymać od Thiago Alcantary - wychowanka Barcelony.
Kiedy po raz ostatni te drużyny spotkały się na szczeblu półfinału Ligi Mistrzów Niemcy zdeklasowali przeciwników, a później sięgnęli po trofeum. Teraz role się odwróciły i za faworyta uchodzi ekipa Blaugrana. Jednak nasi zachodni sąsiedzi są znani z tego, że rzadko oddają pole bez walki. Nawet jeśli prowadzi ich hiszpański trener, natomiast bramki ma strzelać dla nich Polak.





Bez Modricia ani rusz

fot. theguardian.com
Półfinałowa faza Ligi Mistrzów zaczęła się od niespodzianki. Potentaci tak bardzo chcieli wylosować Juventus, że aż stało się to obiektem żartów, tymczasem Włosi wcale nie zamierzają zadowolić się dotychczasowymi osiągnięciami i marzą o grze na Stadionie Olimpijskim w Berlinie. U podnóża Alp wygrali z Realem 2-1 i przed rewanżem mają minimalna przewagę.
Stara Dama w ogóle jest postrachem Królewskich. Od przegranego finału siedemnaście lat temu, kluczowe konfrontacje kończyły się na korzyść Piemontczyków. To Juventus zakończył erę Galacticos, eliminując Hiszpanów po fantastycznym meczu Pavela Nedveda, który okupił go żółtą kartkę, przez co musiał pauzować w spotkaniu finałowym przeciwko Milanowi. Dwa lata później Bianconeri znów byli lepsi, tym razem już na początku fazy pucharowej. Spośród pozostałych czterech meczów, Real wygrał tylko raz i to jedną bramką. Pocieszeniem może być, że rewanż odbędzie się na Santiago Bernabeu. W Turynie Królewskim gra się szczególnie ciężko, przeważnie tam Juventus rozstrzygał na swoją korzyść losy rywalizacji tych dwóch klubów. Alpejski stadion jest wyjątkowo trudny do zdobycia, podczas bieżącego sezonu udało się to tylko Fiorentinie, która w półfinale Pucharu Włoch wygrała tam 2-1.
Przed wczorajszym  spotkaniem dyskutowano, kto bardziej straci na nieobecności ważnych graczy środka pola, gdyż zabrakło Pogby i Modricia. Dzisiaj już wiadomo, że brak Chorwata okazał się dużo gorszy w skutkach. Desygnowany do centrum pola gry Sergio Ramos był zagubiony, jakby pierwszy raz rywalizował na tak wysokim poziomie. Oczywiście nikt nie oczekiwał, że nominalny obrońca wykreuje wiele sytuacji kolegom z ofensywy, ale nawet w destrukcji spisywał się słabo. Z kolei absencja Francuza przeszła właściwie niezauważona. Pomimo przeciętnej postawy Pirlo, Vidal z Marchisio zapełnili lukę po młodszym koledze. Dodatkowo kapitalnie spisali się napastnicy Starej Damy, nieustannie nękając kiepsko dysponowaną obronę rywali. Alvaro Morata dokonał osobistej zemsty na klubie, który bez żalu pozbył się go ze składu. a Tevez biegał jakby odmłodniał o dziesięć lat. Argentyńczyk zasłużył na miano najbardziej wartościowego gracza meczu.
Ancelotti przed rewanżem będzie musiał wykombinować, jak zdemontować autobus, który niewątpliwie postawi Juventus we własnym polu karnym. Jako Włoch pewnie wie co nieco na temat catenaccio, ale pomysły trzeba jeszcze umieć zrealizować. Powtórka z Ramosem raczej nie wchodzi w grę, prawdopodobne że również Bale pożegna się z miejscem w składzie. Anglik był wczoraj beznadziejny i jego dni w ekipie Królewskich dobiegają końca. Na pewno sporym atutem jest James Rodriguez, będący ostatnio liderem z prawdziwego zdarzenia. Ogromnym wzmocnieniem powinien być Karim Benzema. Francuz ma zagrać już podczas najbliższego meczu ligowego, chyba że trener postanowi nie ryzykować i oszczędzić napastnika na Juventus. Chicharito nadaje się tylko do roli jokera, walka z wręcz z włoskimi defensorami przez 90 minut, to nie jego domena.








  

poniedziałek, 4 maja 2015

Powrót do przeszłości: postrach trenerów

fot. sport.se.pl
Leszek Ojrzyński został dwunastym trenerem zwolnionym podczas tego sezonu Ekstraklasy. Liczba dość duża, bo Anglicy dokonali sześciu zmian, a znani z południowego temperamentu Hiszpanie jedenastu. Jest to też idealna liczba, aby obsadzić wspominanych dwunastu pechowców w remake'u filmu Sidneya Lumeta. Pewnie z chęcią wcieliliby się w rolę ławy przysięgłych dokonującej osądu polskiego futbolu. Problem polega na tym, że czeka nas jeszcze siedem kluczowych serii spotkań, a nie brakuje kandydatów do poszerzenia grona bezrobotnych, więc lista pewnie się wydłuży. Widocznie pomysły Józefa Wojciechowskiego na prowadzenie klubu wciąż są aktualne.
Szerzej nieznany przedsiębiorca z branży deweloperskiej przejął Polonię Warszawa w niezbyt miłych okolicznościach. Niedługo wcześniej zmarł jej poprzedni właściciel - Jan Raniecki, a zespół zmierzał prosto do II ligi. Po kilku miesiącach sporów z innym kontrahentem zainteresowanym inwestycją w Czarne Koszule, Wojciechowski przejął niepodzielne rządy przy Konwiktorskiej. Utrzymał klub na zapleczu, lecz o awansie nie mogło być mowy. Udana wiosna sprawiła jednak, że cel na kolejny sezon mógł być tylko jeden - awans. 
Początek potwierdził wysokie aspiracje, dziesięć punktów w czterech premierowych kolejkach ustawił Czarne Koszule na pozycji faworyta do uzyskania promocji. Szczególnie, że przez zamieszanie spowodowane aferą korupcyjną, aż cztery drużyny mogły przejść szczebel wyżej. Niestety mimo tak korzystnego zbiegu okolicznego, Polonia ustąpiła miejsca sześciu przeciwnikom i musiała obejść się smakiem. Oczekiwań prezesa nie spełnił żaden z czterech szkoleniowców, byli to: Waldemar Fornalik, Dariusz Wdowczyk, Tomasz Strejlau oraz Jerzy Kowalik.  
Wobec trudności ze sportowym awansem, operatywny prezes kupił od Zbigniewa Drzymały Groclin Dyskobolię i połączył ją z warszawskim klubem, dzięki czemu Czarne Koszule weszły do Ekstraklasy kuchennymi drzwiami. O dziwo na stanowisku pozostał ówczesny opiekun Groclinu - Jacek Zieliński. Była to słuszna decyzja, ponieważ jesienią Polonia wzmocniona najlepszymi piłkarzami z wielkopolskiego klubu była rewelacją ligi. Cierpliwości właścicielowi nie starczyło na długo. Chyba zbyt szybko uwierzył, że ma zespół na mistrzostwo i Zielińskiego zastąpił Bogusławem Kaczmarkiem. Bobo szybko popadł w konflikt z przełożonym, co skutkowało kolejną dymisją, swoją szansę dostał wówczas Jacek Grembocki. Zdołał on awansować do europejskich pucharów, co szybko okazało się gwoździem do jego trumny. 
Odpadnięcie z Bredą wstydu nie przyniosło, ale Czarne Koszule kiepsko spisywały się na krajowym podwórku. Jeszcze w sierpniu podziękowano Grembockiemu, tym razem powierzając stery Dusanowi Radolsky'emu. Wariant ze Słowakiem był kompletnym niewypałem, dlatego zluzował go Marcin Libich jako trener tymczasowy, a później zatrudniono Jose Marii Bakero. Nazwisko Hiszpana robiło duże wrażenie, choć nie miał on żadnych znaczących osiągnięć po zakończeniu kariery zawodniczej. Mimo tego wypełnił wyznaczony mu cel jaki było utrzymanie się w stawce najlepszych polskich klubów.
Po słabszym roku Polonia znów miała włączyć się do walki o mistrzostwo. Wygrane 3-0 derby tylko zwiększyły apetyt, ale trener znów padł ofiarą własnego sukcesu. Kiedy drużynie zaczęło się wieść gorzej prezes wyrzucił Bakero, a w jego miejsce zaufał Pawłowi Janasowi. Oczywiście nie na długo, do końca sezonu  Czarne Koszule prowadzili jeszcze Theo Bos, Piotr Stokowiec, a kończył przywrócony do łask Jacek Zieliński. Przy takim zamieszaniu siódmą lokatę trzeba traktować jako sukces. 
W ostatnim jak się okazało sezonie Józefa Wojciechowskiego przy Konwiktorskiej trochę poluzowano wymagania, niemniej i tak doszło do zmiany na ławce. Tym razem roli sapera podjął się Czesław Michniewicz. Wielkiej kariery w stolicy nie zrobił, przez co Polonia zajęła dopiero szóste miejsce.
Po tak licznych zawodach związanych z futbolem Wojciechowski sprzedał swoje udziały Ireneuszowi Królowi, który doprowadził klub do upadku. Nie można odmówić pasji prezesowi, ale na piłce to on się nie zna i chyba lepiej, żeby już nigdy się w nią nie bawił.





Chelsea wróciła na tron

fot. sport.wp.pl
Piłkarze Jose Mourinho postanowili nie trzymać swoich fanów w napięciu i skorzystali z pierwszej nadarzającej się okazji, żeby przypieczętować zdobycie mistrzowskiej korony. Mimo, że do końca zostały jeszcze trzy kolejki, żadna drużyna nie ma szans dogonić The Blues. 
Nie jest to żadna niespodzianka, ponieważ tylko Chelsea potrafiła utrzymać równą formę przez cały sezon. Faktycznie rzadko kiedy zachwycała swoją postawą, ale gromadziła punkty z regularnością, o której reszta mogła marzyć. Kilka osiągnięć tegorocznego mistrza budzi szacunek. Zespół ze Stamford Bridge przegrał na razie tylko dwa mecze, gdyby udało się uniknąć porażki w trzech pozostałych spotkaniach, byłby to najlepszy wynik zwycięzcy Premier League od dziesięciu lat, kiedy tryumfator przegrał raz. Oczywiście była to Chelsea prowadzona przez Mourinho. Trzeba więc oddać chwałę Newcastle oraz Tottenhamowi - jedynym ekipom posiadającym skalp zdobyty na Niebieskich.
Jak trudno gra się z nowo kreowanym królem angielskiej ligi świadczy jeszcze mocniej fakt, że przez całe 35 dotychczasowych meczów przegrywała ona tylko przez 152 minuty, z tego ponad połowę we wspomnianych dwóch spotkaniach zakończonych bez zdobyczy punktowej. Żelazna dyscyplina taktyczna zawsze była znakiem firmowym portugalskiego szkoleniowca, ale chyba w Anglii może najbardziej się na tym polu rozwinąć. Wbrew kibicom Arsenalu, którzy wykpiwają nudny styl, Chelsea wcale nie zdobywa mało goli, zresztą więcej od Kanonierów, choć ci mają dwa mecze rozegrane mniej. Obecnie jedynie Manchester City wykazuje wyższą skuteczność, ale różnica jest minimalna. Rzeczywiście rzadko kiedy gracze ze Stamford Bridge gromią rywali, aplikując im po kilka bramek, za to trafiają bardzo regularnie. Mało komu udaje się zachować czyste konto przeciwko The Blues, na razie dokonali tego jedynie zawodnicy Arsenalu oraz Sunderlandu.
Od początku rozgrywek Niebiescy nie zostawiali złudzeń, kto sięgnie po prymat w Anglii. Przewodzili ligowej stawce od pierwszej serii meczów i tylko na dwie kolejki oddali prowadzenie komuś innemu. Jedyny większy kryzys zanotowali na przełomie starego i nowego roku, kiedy z wyjazdów do Southampton i północnego Londynu wywieźli ledwie jedno oczko, ale kto zdoła bez strat wytrzymać mordercze tempo Premier League podczas okresu bożonarodzeniowego?
Podstawą sukcesu były udane transfery. Diego Costa byłby pewnie królem strzelców, gdyby nie liczne absencje. Fantastycznie do zespołu wpasował się także Cesc Fabregas, pod względem liczby asyst nie ma sobie równych w lidze. Pozyskany za darmo Drogba pełnił rolę bezpiecznika na wypadek braku Costy i również wywiązał się ze swojej roli, choć jego statystyki nie imponują. Więcej można było się spodziewać po Filipie Luisie, a przede wszystkich Juanie Cuadrado. Kolumbijczyk chyba jeszcze się nie odnalazł na Wyspach, dla jego oceny kluczowy będzie kolejny sezon.   
Trudno ukryć, że Chelsea była też mocna słabością swoich rywali. Liverpool odpadł już w przedbiegach, ekipy z Manchesteru miewały dobre okresy, lecz w przekroju całego sezonu ich forma odbiegała od oczekiwań. Arsenal obudził się dopiero na wiosnę. Trzeba również pamiętać, że drużyny Mourinho apogeum osiągają zazwyczaj w drugim roku jego pracy. Zatem następna odsłona mistrzostw Anglii nie będzie usłana różami dla obrońcy trofeum, ale teraz nikt sobie tym nie zaprząta głowy. Ważny jest tylko powrót korony na Stamford Bridge.









sobota, 2 maja 2015

Lech-Legia, odsłona trzecia

fot. betsite.pl
Dzisiaj jedno z dwóch spotkań Lecha z Legią, które zaważą o losach sezonu 2014/15. Na Stadionie Narodowym rozstrzygnie się kwestia Pucharu Polski, natomiast tydzień później Kolejorz odwiedzi obiekt przy ul. Łazienkowskiej, żeby zagrać mecz ligowy. Układ tabeli sprawił, że zwycięzca tej konfrontacji bardzo przybliży się do tytułu mistrzowskiego. 
W bieżących rozgrywkach poznaniacy z warszawianami spotykali się dwukrotnie, a tamte wydarzenia lepiej będą wspominać ci pierwsi. Jesienią Lechici prowadzili na Legii już 2-0, jednak w drugiej połowie dali sobie wydrzeć zwycięstwo. Ich katem okazał się Tomasz Brzyski, który najpierw sam zdobył bramkę (jedyną w ligowym sezonie jak do tej pory), a w doliczonym czasie idealnie dośrodkował na głowę Dossy Juniora. Kilka miesięcy temu ekspolonista był kluczową postacią mistrza Polski, jednak po kontuzji mocno obniżył loty. Tylko przeciwko Śląskowi zdobył jakieś punkty do klasyfikacji kanadyjskiej.
Rozegrany w marcu rewanż przyniósł tryumf podopiecznym Macieja Skorży. Sześćdziesiąt minut bezładnej kopaniny zakończyła czerwona kartka dla Malarza oraz fantastyczny strzał Barry'ego Douglasa z rzutu wolnego. Jak widać lewi obrońcy są szczególnie ważni dla przebiegu rywalizacji Lecha z Legią. Kilka minut później drugie trafienie dołożył Kasper Hamalainen, a Wojskowi potrafili odpowiedzieć jedynie bramką Kucharczyka.
Ostatnia kolejka przed podziałem okazała się szczęśliwa dla obu zespołów. Poznaniacy wywieźli trzy punkty z bardzo trudnego terenu, przyczyniając się przy okazji do zwolnienia z Podbeskidzia trenera Ojrzyńskiego. Natomiast Legioniści zakończyli serię Czesława Michniewicza, który pracę nad Odrą rozpoczął od trzech zwycięstw. Sztuka tym większa, że pierwsi stracili bramkę i musieli gonić Portowców.
Wcześniej już tak różowo nie było, zwłaszcza w przypadku Legii. Na własnym stadionie jeszcze idzie im nieźle, ale poza Łazienkowską zanotowali remis z Ruchem, porażkę z Lechią, tylko w półfinale Pucharu Polski łatwo poradzili sobie w Bielsku-Białej. Lech też generalnie nie zachwycał. Co prawda z ekstraklasowym zespołem nie przegrali od 14 marca, ale remisy z Koroną czy Łęczną odbiegają od oczekiwań kibiców. Odrębna sprawa to batalia przeciwko Błękitnym Stargard Szczeciński, kiedy doszło do kompromitacji piłkarzy Kolejorza. Ostatecznie udało się wyeliminować pół-amatorów, ale dopiero po dogrywce. Gdyby Łukasz Kosakiewicz zachował zimną krew mogłoby dojść do sensacji.
W poprzednich rundach Lech był lepszy od Znicza Pruszków, Jagiellonii oraz Wisły Kraków. Warszawianie wyeliminowali Podbeskidzie, Pogoń i Miedź Legnica. Łącznie aż czterokrotnie Lech i Legia potrzebowały dogrywki, aby znaleźć się w finale. Bardzo prawdopodobne, że dzisiejszy mecz także będzie trwał dłużej niż 90 minut.             









piątek, 1 maja 2015

Krajobraz po podziale

fot. bialystok.sport.pl
Ekstraklasa dowlokła się wreszcie do fazy, w której gra się normalne mecze za 3 pkt, a nie za 1,5 jak do tej pory. Czołówka ligi jest mocno ustabilizowana, w ósemce znalazły się praktycznie te same zespoły co rok temu. Wypadły tylko Ruch oraz Zawisza, które teraz walczą o utrzymanie, a ich miejsce zajęły Śląsk z Jagiellonią.
Według autorskiej teorii Michała Probierza największe szanse na tytuł ma szósta drużyna, bo na początku czołówka gra między sobą i będzie sobie wzajemnie odbierać punkty, tymczasem zza ich pleców wyskoczy kto inny. W takim układzie mistrzem powinien być Górnik Zabrze. Coś nie bardzo mi się to widzi, chyba jednak teoria trenera Jagiellonii wymaga dopracowania.
Inna sprawa, że terminarz rzeczywiście jest kretyński. Jak można wyznaczyć mecz lidera z wiceliderem na pierwszą kolejkę po podziale? Przecież to spotkanie powinno wieńczyć sezon i decydować o mistrzostwie Polski. Podział punktów sprawił, że tabela się spłaszczyła, lecz według mnie to tylko pozornie daje szansę walki o najwyższy laur wszystkim ośmiu zespołom. Jeśli już to trzeba było całkiem wyzerować stan konta, wtedy byłoby dopiero ciekawie. Na dole może zdarzyć się więcej, choć to też nie zasługa reformy tylko przebiegu sezonu. Wiosną słabsze ekipy doznały nagłego wzrostu skuteczności, dzięki czemu podgoniły resztę stawki. 
Największym wygranym są piłkarze Jagiellonii. Przed rozgrywkami raczej nikt nie typował młodego zespołu z Białegostoku na podium. Były nawet momenty, że grał on najlepszą piłkę w lidze, jednak ciągle brakuje mu stabilności. Czy Jaga poradzi sobie na europejskim froncie? Można mieć wątpliwości, bo to jeszcze nie jest w pełni ukształtowana drużyna. Oby nie wpadła w kryzys jak Ruch i Zawisza, które do dzisiaj odchorowują sukces z poprzedniego sezonu. Tym bardziej, że kilku piłkarzy w ostatnich miesiącach się wypromowało, przez co zostali łakomym kąskiem na rynku transferowym. Białostocczanom grozi rozbiór, jest już niemal pewne, że z Podlasiem pożegna się Mateusz Piątkowski.       
Rozczarowaniem mimo wszystko trzeba uznać Zawiszę. Niezwykle udany początek rundy rewanżowej zatarł złe wrażenie po jesieni, niemniej porażka z Legią przekłuła balon. Późniejsze przegrane przeciwko Cracovii oraz Górnikowi Zabrze znowu zdołowały futbolistów znad Brdy. Zawodnicy Mariusza Rumaka mają jeszcze szansę uratować ligowy byt, ale morale jest już zdecydowanie niższe. Szczególnie, że najgroźniejsi konkurenci też nie zasypiają gruszek w popiele; Ruch będzie groźny zwłaszcza u siebie, natomiast Cracovia po zmianie trenera wygląda o niebo lepiej. Nadzieją dla fanów Zawiszy jest kompletnie bezbarwny Bełchatów, a także spory regres Łęcznej, która w siedmiu ostatnich spotkaniach zdobyła tylko trzy oczka.