piątek, 27 lutego 2015

Czemu Anglicy zbierają baty?

fot. dailymail.co.uk
Na przełomie lat 70 i 80 angielskie drużyny wygrywały Puchar Europy sześć razy z rzędu. Po roku przerwy, gdy trofeum zgarnęło HSV, Liverpool ponownie był najlepszy w rywalizacji drużyn Starego Kontynentu. Potem nastąpił okres izolacji brytyjskiego futbolu, choć nie miało to wiele wspólnego z XIX-wieczną polityką Imperium, które samo wybrało odseparowanie od spraw Europy. Wręcz przeciwnie, kluby z ojczyzny futbolu zostały pozbawione możliwości uczestniczenia w rozgrywkach na skutek nagannego zachowania chuliganów, którzy doprowadzili do tragedii na Heysel.  Nawet kiedy kara dobiegła końca okazało się, że reszta rywali uciekła na sporą odległość i Anglicy wcale już nad nimi nie dominują. Przez 15 lat żadna ekipa reprezentująca Albion nie zaszła nawet do finału Ligi Mistrzów, czy Pucharu UEFA, nieliczne sukcesy odnosili tylko w Pucharze Zdobywców Pucharów. Klątwę  przełamały dopiero Czerwone Diabły zwyciężając na Camp Nou Bayern, a dwa lata później Liverpool dorzucił drugie, pod względem ważności europejskie trofeum. Jednak o seryjnym wygrywaniu nie było już mowy, coraz mocniej naciskały zespoły z Półwyspu Iberyjskiego.  
Trzeba jednak powiedzieć, że nie nastąpił jakiś gigantyczny kryzys. Piłkarze z Anfield Road sięgnęli po swój piąty Puchar, Łużniki były świadkiem wewnątrz angielskiego starcia, a praktycznie co roku, któryś reprezentant Premier League dochodził do finału. W ostatnich dziesięciu latach tylko trzy razy zabrakło ich podczas decydującego meczu, z kolei Ligę Europy niedawno wygrała Chelsea.
Mimo to od Anglików wymaga się więcej. Kompromitację z sezonu 2012/13, kiedy wszystkie drużyny odpadły przed ćwierćfinałem można uznać za jednorazową, lecz coraz trudniej oczekiwać zwycięstw Synów Albionu. Szczególnie jest to widoczne gdy muszą rywalizować z zespołami hiszpańskimi. Ostatni finał zakończony na ich korzyść miał miejsce na początku wieku, za sprawą wiktorii Liverpoolu nad Alaves, a jeśli chodzi o Puchar Europy to tuż przed stanem wojennym Kenny Dalglish i spółka pokonali Real Madyt.
Obecny sezon raczej nie zapisze się do annałów angielskiej piłki. Właściwie już tylko londyńczycy prowadzeni przez Jose Mourinho mają szansę na wywalczenie kontynentalnego prymatu. The Reds skończyli swój udział jeszcze w starym roku, a teraz zdążyli się pożegnać również z Ligą Europy. Manchester City oraz Arsenal jedną nogą znajdują się poza burtą, szczególnie Kanonierzy mają powody do wstydu, bo Monaco uchodziło za najsłabszą drużynę spośród zwycięzców grup. Po Obywatelach też można było się więcej spodziewać, nie chodzi nawet o wynik, ale o bezradność jaką zaprezentowali przeciwko Barcelonie. 
Podobnie w Lidze Europy tylko jeden klub z Premier League może dotrzeć do meczu finałowego na Stadionie Narodowym. Będzie to strasznie trudne, bo Everton jest notowany mniej więcej w połowie pozostałej stawki. Teraz trafił im się dosyć łatwy rywal, więc ćwierćfinał pozostaje  realny, natomiast wszystko ponadto trzeba rozpatrywać jako niespodziankę.
Hull pożegnało rozgrywki po dwumeczu z Lokeren, natomiast Tottenham powalczył z Fiorentiną tylko u siebie, wyjazd zakończył się gładka porażką. Zresztą generalnie w LE Anglikom przychodzi znacznie trudniej zwyciężanie przed obcą publicznością.
Często wspomina się, że nie wszystkie kluby są szczególnie zainteresowane grą na II froncie europejskim,  znacznie więcej zaangażowania wkładając w rodzimą ligę. Trudno się nawet dziwić, gdyż pod względem finansowym dobra postawa we własnym kraju bardziej się opłaca. Oficjalnie przyznał to kiedyś Harry Redknapp jeszcze jako trener Kogutów nazywając Ligę Europy dopustem Bożym. Chyba rzeczywiście coś jest na rzeczy, bo podejrzewam że fani The Toffees woleliby wygrać derby, niż jakiś tam puchar wywalczony na kontynencie. Tendencje izolacjonistyczne ciągle są obecne.       
Jose Mourinho zwrócił też uwagę na inny aspekt. Premier League nawet jeśli nie jest najmocniejszą ligą, to zdecydowanie najbardziej intensywną. Przerwa zimowa nie występuje w dodatku specyfika tych rozgrywek sprawia, że co tydzień trzeba stoczyć bitwę o trzy punkty. Wzajemne wykrwawianie powoduje brak sił podczas zmagań międzynarodowych. Być może bez reformy terminarza Anglicy będą musieli liczyć tylko na słabszy sezon niemieckich i hiszpańskich potęg, a na kolejny sukces znowu poczekają 15 lat.    
     













             

W rewanżu jeszcze słabiej - oceny

fot. sport.wp.pl
Dusan Kuciak 2 - jego błąd właściwie przypieczętował klęskę. Kuciak od dłuższego czasu traci formę, jakby myślami przebywał już gdzie indziej. Miał być podporą zespołu, a coraz częściej jest kulą u nogi.
Guilherme 2 - Kishna robił z niego wiatrak. Już przed przerwą sędzia po jego zagraniu powinien wskazać na wapno, a on sam zakończyć udział w meczu.
Dossa Junior 1 - dał się przepchnąć przy pierwszym golu, co ustawiło spotkanie. Potwierdza się to co pisałem tydzień temu, nie nadaje się na europejskie puchary. 
Jakub Rzeźniczak 3-  - trochę go oszczędziłem, bo pierwszym meczem naprawdę zasłużył na szacunek. Wczoraj zawalał równo z innymi, ale Rzeźniczak to trochę taka zapchajdziura, już dawno wróżono mu odejście z Legii, a tymczasem utrzymał się w zespole.  Dlatego mniej od niego wymagam.
Łukasz Broź 3  - najlepszy z obrońców, ale też zamieszany w stratę pierwszego gola. Później już uniknął rażących błędów. 
Michał Żyro 2 - według mnie odejdzie latem z Łazienkowskiej. Nic nie gra, a pokazuje fochy jak gimbus. Wczoraj kompletnie niewidoczny, tak jakby bał się uczestniczyć w akcjach, żeby znowu nie trafić do memów.
Ivica Vrdoljak 3 - gdyby tyle sił wkładał w granie co w dyskutowanie z sędziami, byłby jednym z najlepszych zawodników ligi. Typowy rzeźnik środka pola, za dużo faulujący i łapiący żółte kartki. Myślę, że gdyby Ajax nie zapewnił sobie awansu w I połowie, Serb nie dotrwałby do końcowego gwizdka. 
Tomasz Jodłowiec 3+  - według mnie lepszy od kolegi ze środka pola dlatego mały plus. Przynajmniej coś tam się udzielał w akcjach ofensywnych, a nie tylko asekurował obrońców. Za często ma jednak przestoje w grze, tak jakby w ogóle go nie było na murawie.
Michał Masłowski 4 - znowu trzeba go wyróżnić. Jedyny, który aż tak bardzo nie odstawał technicznie od piłkarzy holenderskiego klubu. Jednak do Radovicia mu jeszcze sporo brakuje.  Michał Kucharczyk 3+ - moim zdaniem obok Masłowskiego najlepszy Legionista w dwumeczu. Dostałby wyższą ocenę gdyby potrafił wykorzystać sytuację z końcówki i uratować honor Legii.
Orlando Sa 1 - nie dostawał praktycznie żadnych podań od kolegów, ale to nie tłumaczy idiotycznego zachowania, ukaranego żółtą kartką. Proszę tego nie porównywać do Maradony, bo Argentyńczyk przynajmniej zagrał inteligentnie, a z Portugalczyka wyszła tylko frustracja. Kolejny zawodnik kompletnie nieprzydatny na froncie europejskim.  
Rezerwowi - grali krótko i nic nie wnieśli, więc bez oceny.
Henning Berg 1 - zacznie się grillowanie Norwega i chętnie się do niego przyłączę. Ostatnio głównie wprowadzał nerwowość swoimi dziwnymi decyzjami oraz wypowiedziami. Wywalenie Radovicia na trybuny to był błąd. W rewanżu powinien dać jakimś impuls drużynie i od początku drugiej połowy wprowadzić zmiany. Nie widziałem żadnego pomysłu na Ajax, ta sama zwykła łupanina, która dała awans z najsłabszej grupy, ale nie mogła się powieść przeciwko bardziej klasowemu rywalowi. Poza tym, który zawodnik zrobił postęp pod jego opieką? Najlepiej gra Masłowski, akurat najkrócej mający do czynienia z Bergiem.



czwartek, 26 lutego 2015

Chiński Smok chce pożreć Europę

fot. sport.wp.pl
Wydawało się, że największym wydarzeniem zimowego okienka transferowego będzie podpisanie przez Taye Taiwo kontraktu z Legią Warszawa. Angaż Nigeryjczyka, który może się pochwalić niemałymi osiągnięciami w piłkarskiej karierze miał świadczyć o coraz większym statusie Ekstraklasy, potrafiącej przyciągnąć utytułowanych graczy. Były obrońca Marsylii oblał jednak testy i już o nim zapomniano. Za to niespodziewanie liga straciła jednego z najlepszych zawodników Miroslava Radovicia na rzecz chińskiego drugoligowca.  
Serb w Państwie Środka zarobi 1,5 mln euro za sezon, co pokazuje nam miejsce w szeregu. Przychodzi zespół, o którym chyba nikt wcześniej nie słyszał i bez problemów wyciąga gwiazdę Ekstraklasy, która dodatkowo niedawno przedłużyła kontrakt z mistrzem Polski i zarzekała się, że Warszawa to dla niej stacja docelowa. Rado spotka w Chinach Mateusza Zacharę, który także tej zimy wyprowadził się na wschód oraz Krzysztofa Mączyńskiego już od roku reprezentującego azjatyckie barwy. Będzie miał też okazję pograć w jednej drużynie z ekslegionistą Dongiem Fangzhuo.
Do Hebei China Fortune ściągnął Radovicia jego rodak Radomir Antic, zajmujący posadę trenera w tym klubie. Podjęcie decyzji o przeprowadzce ułatwił pewnie fakt, że ten sam kierunek obrał Nenad Milijas, zatem Serbowie będą stanowić dość silną kolonię nad morzem Wschodniochińskim. Zresztą ta nacja jest chyba ceniona przez rodaków Konfucjusza, bo selekcjonerami drużyny narodowej byli Bora Milutinovic oraz Vladimir Petrovic.  
Chińczycy w ostatnich latach są niezwykle aktywni na rynku transferowym, mieli już u siebie znacznie głośniejsze nazwiska niż ofensywny pomocnik z Polski. Prym wiodą zwłaszcza dwa kluby Guangzhou Evergrande oraz Shanghai Shenhua. Ci pierwsi postawili na włoską myśli szkoleniową, najpierw zatrudniając Marcello Lippiego, a teraz funkcję opiekuna drużyny sprawuje Fabio Cannavaro. Rolę podstawowego napastnika pełnił Alberto Gilardino, obecnie wypożyczony do Fiorentiny. Dużym echem kilka lat temu odbiło się wyłożenie ponad 8 mln euro za Lucasa Barriosa, wówczas znanego zawodnika Borussii Dortmund, inna sprawa że Paragwajczyk zbyt długo nie pobył za Wielkim Murem. 
Ekipa z Szanghaju postanowiła stworzyć superduet Anelka-Drogba. O ile Iworyjczyk  wywiązywał się ze swojego zadania, to Francuz zawodził, tak jak w większości klubów, które dały mu szansę. Teraz największą gwiazdą Niebieskich Diabłów jest Tim Cahill.
Do końca ubiegłego roku świetnie radził sobie Vagner Love, który z mniejszym klubem Shandong Luneng wygrał Puchar Chin. Był również czołowym strzelcem ligi, ale i on nie wytrzymał długo na Dalekim Wschodzie. Wybrał ofertę z ojczyzny kontynuując karierę w Corinthians. Podobnie Seydou Keita, dla którego pobyt w Azji był tylko krótkotrwałym epizodem przed powrotem do Europy. 
Klub Hebei China Fortune powstał ledwie kilka lat temu, na fali gigantycznego wzrostu gospodarczego Państwa Środka. Wszyscy się jednak zastanawiają na ile wiarygodnym pracodawcą są drużyny z tamtego regionu. Nasze doświadczenia z budową autostrad wskazują, że nie zawsze po Chińczykach można spodziewać się solidności. Tym bardziej wobec spadającego tempa rozwoju, najniższego do prawie 25 lat, choć wynik ponad 7 % zwyżki PKB rocznie Polacy wzięliby z pocałowaniem ręki. Trzeba również pamiętać, że piłka nożna jest właściwie obecna tylko na wschodnim wybrzeżu państwa, dużo biedniejszy zachód nie ma żadnego przedstawiciela w najwyższej klasie rozgrywkowej. Futbol stał się tam rozrywką dla bogatych, lecz jest słabo zakorzeniony wśród reszty społeczeństwa. Moda może więc przeminąć tak szybko, jak się zaczęła.









środa, 25 lutego 2015

Sentymentalne spotkanie Wengera

fot. reddit.com
Klub założony w jednym z najbogatszym państw świata, pod auspicjami księcia zmierzy się z zespołem mającym swój początek w fabryce, którego fundatorami byli zwykli robotnicy. Historia jak z filmu Disneya, ale rzeczywistość okazała się przewrotna, bo to ci drudzy są zdecydowanym faworytem starcia AS Monaco - Arsenal. Będzie to wyjątkowe spotkanie dla Arsena Wengera, zasiadającego w przeszłości przez siedem lat na fotelu szkoleniowca piłkarzy z Księstwa.
Za czasów Francuza powstała ciekawa drużyna, która kilka lat później stała się fundamentem złotej reprezentacji Tricolores, wówczas nie mającej sobie równych. Henry, Thuram, Petit, Djorkaeff, wszyscy oni byli podopiecznymi Wengera. Niedługo po jego zwolnieniu przyszli jeszcze Barthez, czy Trezeguet. Paradoksalnie jednak największe sukcesy Monaco święciło, gdy obecny trener Kanonierów ustąpił miejsca Jeanowi Tiganie.    
W 1997 r. zdobyli szczyt Ligue 1, a następnie stali się największą sensacją Ligi Mistrzów. Podczas gier ćwierćfinałowych wyeliminowali Manchester United, zatrzymując się dopiero na Juventusie. Ostatnie mistrzostwo świętowali pod dowództwem Claude'a Puela prawie 15 lat temu. Z kolei Europę zaszokowali drugi raz, gdy prowadził ich Didier Deschamps. Grając piękną piłkę wyeliminowali Real i Chelsea, przegrywają dopiero finał z Porto. Do tej pory nie mogą im tego wybaczyć kibice Wisły, bo gdyby ekipa z Księstwa zdołała wtedy pokonać podopiecznych Jose Mourinho, Biała Gwiazda byłaby rozstawiona w eliminacjach LM, a tak trafił im się Real Madryt. Potem Monaco prezentowało się coraz słabiej, aż w końcu spadło do niższej klasy rozgrywkowej.
Chude lata przerwał dopiero rosyjski miliarder Dmitry Rybołowlew, który postanowił zainwestować część fortuny w futbol. Klub szybko wrócił do elity i zdobył wicemistrzostwo, mając w składzie między innymi Jamesa Rodrigueza. Mimo to krytykowano zespół, a przede wszystkim trenera Ranieriego za mało atrakcyjny styl. Poza tym finansowe eldorado skończyło się tak szybko, jak się zaczęło, bo właściciel stracił połowę majątku przez rozwód.  
Obecnie zawodników Monaco prowadzi Wenezuelczyk Leonardo Jardim, znany głównie z ligi portugalskiej. Czerwono-Biali słabo zaczęli zmagania na własnym podwórku, ale od pewnego czasu idą w górę. Obecnie zajmują czwartą lokatę, mając jeszcze szansę, aby wywalczyć miejsce gwarantujące Ligę Mistrzów. W fazie grupowej sprawili niespodziankę, awansując dalej, choć nie uznawano ich za faworytów. 
Cechą charakterystyczną jest przywiązywanie dużej uwagi do defensywy, dzięki czemu stracili tylko 20 bramek na dwóch najważniejszych frontach. Podporę tej formacji stanowi zawodnik polskiego pochodzenia Layvin Kurzawa. Bramki ma zdobywać Dimitar Berbatow, co nie zawsze mu wychodzi. Największe wsparcie dla Bułgara zapewnia Yannick Ferreira Carrasco. Ważną rolę odgrywa środek pola z Joao Moutinho i Jeremy Toulalanem.
Nie ma sensu poświęcać wiele czasu The Gunners, bo każdy raczej się orientuje, jak idzie temu zespołowi. Zdecydowanie trzeba zwrócić uwagę na rosnącą formę Kanonierów, w nowym roku wygrali 2 z 4 spotkań, ulegając tylko Tottenhamowi. Zauważalne jest również, że Arsenal już tak nie polega na bramkach Alexisa Sancheza, obudzili się inni gracze. Dodatkowym atutem będzie własna publicznej, przed którą ostatnią porażkę ponieśli w listopadzie z MU.    







wtorek, 24 lutego 2015

Starcie tytanów

fot. dailymail.co.uk
Taki mecz mógłby spokojnie być finałem Ligi Mistrzów. Manchester City podejmie na Etihad Barcelonę i będzie to rewanż za zeszłoroczne starcie zakończone podwójną wygraną Katalończyków. Prawdopodobnie Manuel Pellegrini dostanie ostatnią szansę, żeby coś wygrać w Europie z The Citizens, bo szejkowie już szukają dla niego zastępstwo. Zupełnie odwrotnie jak Luis Enrique, który po sinusoidzie oceny jego dokonań jednak zostanie na Camp Nou.
Dwanaście miesięcy temu katami MC było dwóch ludzi: Leo Messi oraz Dani Alves, Anglicy odpowiedzieli tylko golem Kompany'ego. W swoim rodzimych rozgrywkach oba zespoły znajdują się w niemal identycznej sytuacji. Okupują drugą lokatę, ale kwestia tytułu mistrzowskiego jeszcze nie jest zaprzepaszczona. Jednak jeśli spojrzeć na dorobek punktowy, to przewagę zdecydowanie posiada Barcelona, która wygrała 3/4 swoich spotkań. City pokonali rywali tylko w niecałych 62% gier. Mimo to trzeba wziąć pod uwagę specyfikę ligi angielskiej, gdzie łatwiej zgubić punkty z autsajderami. 
W ostatniej kolejce to londyńczycy dali pokaz siły, gromiąc przed własną publicznością Newcastle 5-0, właściwie po 20 minutach spotkanie było już rozstrzygnięte. Tydzień wcześniej nie dali szans ekipie Stoke, której wbili cztery bramki. Widać, więc że forma została przygotowana na odpowiedni moment, choć wpadki też się zdarzają, jak remis z Hull. Po powrocie Yaya Toure i Wilfrieda Bony'ego z Pucharu Narodów Afryki, gdzie wywalczyli główne trofeum drużyna została zdecydowanie wzmocniona. Do pełnej sprawności wrócił też Kun Aguero, pewnie przyszły król strzelców Premier League.    
Z kolei Barcelona zdecydowała się chyba na wariant zasłony dymnej. Sensacyjnie przegrała u siebie z Malagą. Niestety słabiej zagrał Messi i od razu przełożyło się to na postawę reszty piłkarzy Blaugrana. Uzależnienie od Argentyńczyka ciągle stanowi problem. Wcześniej dwukrotnie przejechali się po przeciwnikach, aplikując pięć bramek Levante i Bilbao, dlatego sądzę że ostatnia porażka nie będzie miała wpływu na dzisiejszą rywalizację.    
W bieżącym sezonie Obywatele nie zachwycali podczas europejskich zmagań. Z grupy wyszli po ogromnych mękach, choć kiedy naprawdę musieli wygrać, potrafili to uczynić. Dla Barcelony faza grupowa była spacerkiem, tylko wizyta na Parc des Princes skończyła się stratą punktów.
Kibice liczą, że sprawę awansu rozstrzygną formacje ofensywne obu ekip. Trio Messi-Neymar-Suarez tylko w lidze hiszpańskiej 47 razy wpisywało się na listę strzelców. City nie mogą pochwalić się aż takimi osiągnięciami. Liczą przede wszystkim na innego przedstawiciela Albicelestes - Aguero. Bony do tej pory strzelał głównie w barwach Łabędzi ze Swansea, ale też nie miał wielu okazji do występów w błękitnej koszulce. Rośnie forma pomocników, zwłaszcza Davida Silvy oraz Samira Nasriego, a przecież są jeszcze Toure z Lampardem. W drugiej linii upatrywałbym największych atutów zespołu Manuela Pellegriniego.









   

niedziela, 22 lutego 2015

Rozwijają czerwony dywan

fot. wyborcza.biz
Za kilka godzin rozpocznie się 87 gala wręczenia Oscarów. Jak zwykle słyszy się gadanie, że miniony rok był nie najlepszy pod względem kinowych produkcji, ale traktuję to jako rutynowe narzekanie. Moim zdaniem co najmniej kilka filmów jest wartych uwagi i mam nadzieję, że Akademia rozdzieli nagrody mniej więcej po równo, bez hurtowego obsypywania jednego dzieła. Jedyny zarzut to zbyt duża liczba obrazów oparta o biografie znanych ludzi, wolałbym więcej oryginalnych historii. Poniżej moje typy w najbardziej dla mnie interesujących kategoriach. Nie polecam obstawiać ich u bukmachera, bo to raczej chciejstwo niż jakaś profesjonalna analiza, bazująca na przeciekach od członków Akademii.   


Najlepszy film: Boyhood/Grand Hotel Budapest - długo faworytem była Gra Tajemnic i wcale się nie zdziwię, jeśli to film z Cumberbatchem wygra główne trofeum, choć teraz bukmacherzy dają szanse tylko Birdmanowi oraz Boyhood. Z tych dwóch wolę dzieło Linklatera, ale sam wyróżniłbym Grand Budapest Hotel. Jednak Oscar w tej kategorii dla obrazu Wesa Andersona byłby megasensacją.
Film nieanglojęzyczny: Ida - najgroźniejszym konkurentem będzie rosyjski Lewiatan, bardzo krytyczny wobec sytuacji w dzisiejszej Rosji. Osobiście wyżej cenię inne dzieło Andrieja Zwiagincewa - Powrót. Nie rozumiem zamieszania wokół Idy, to film fabularny, a nie dokumentalny, więc trudno wymagać od reżysera prawdy historycznej. Ma on prawo do własnej wizji artystycznej. Zarzuty o antypolskość są dla mnie przesadzone, a sama Ida jest jednym z najlepszych wytworów polskiej kinematografii ostatnich lat, choćby dzięki wybitnej roli Agaty Kuleszy.     
Reżyseria: Richard Linklater - jest jeszcze Inarritu, lecz to Linklater zrobił coś wyjątkowego. Film kręcony przez kilkanaście lat wymaga  docenienia.  
Aktor pierwszoplanowi: Eddie Redmayne - albo on albo Keaton. Wolę filmowego Hawkinga, bo nie jest łatwo wcielić się w człowieka chorego na stwardnienie zanikowe boczne. Podobne wyzwanie miał Dawid Ogrodnik w filmie Chce się żyć. Poza tym dla Redmayne'a to pewnie jedyna szansa w życiu, aby otrzymać statuetkę.
Aktorka pierwszoplanowa: Julianne Moore - nie oglądałem filmu z jej udziałem, więc zdaje się całkowicie na typy ekspertów. Podobno w tym roku ta kategoria nie była mocno obsadzona. 
Aktor drugoplanowy: JK Simmons - tutaj nie ma wątpliwości. Simmons "przejął" film, jak Christopher Waltz Bękarty Wojny.  
Aktorka drugoplanowa: Patricia Arquette - zdecydowanie wyżej notowana jest Arquette, mimo to młodsza Emma Stone bardziej mnie zaskoczyła. Może dlatego, że do tej pory była kojarzona głównie z mniej ambitnymi produkcjami. Trochę przewrotnie, za zasługi niech jednak Oscar powędruje do bardziej doświadczonej aktorki, choćby za wcześniejszą rolę w Zagubionej Autostradzie.
Scenariusz oryginalny: Grand Budapest Hotel - urzekająca historia opowiedziana w zabawny sposób. Nie wyobrażam sobie innego rozstrzygnięcia. 
Scenariusz adaptowany: American Sniper - zarobił chyba więcej niż wszyscy najwięksi konkurenci w tegorocznych Oscarach razem wzięci. Jak na kino stricte komercyjne wyjątkowo dobry, więc coś mu się należy. Historia głównego bohatera też jest na tyle ciekawa, że nagroda za scenariusz byłaby uzasadniona.
Zdjęcia: Birdman - kamera jest jednym z głównych bohaterów tego filmu, o ile nie najważniejszym.
Muzyka/scenografia: Grand Budapest Hotel - film piękny pod względem technicznym. Nagrodę za zdjęcia zgarnie Birdman, więc niech GBH odbije sobie na pozostałych kategoriach. Może ścieżka dźwiękowa niezbyt się nadaje od słuchania w samochodzie, ale świetnie pasuje do klimatu filmu. Tak samo jako scenografia oddająca tamtą epokę.












piątek, 20 lutego 2015

Berg jedzie po bandzie

fot. polskieradio.pl
Henning Berg czekał ponad rok na pierwszy, poważny sprawdzian swoich umiejętności jako opiekun Legii Warszawa. Test został oblany, choć jest jeszcze szansa na zaliczenie. Egzamin poprawkowy już za kilka dni.
Przede wszystkim trzeba sobie jasno powiedzieć, że mistrz Polski wczoraj przegrał i nie zmieni tego dobra druga połowa. Przykryła ona pierwszą, podczas której zespół Berga był tłem dla Ajaksu oraz dała nadzieję, że rywal wcale nie jest taki straszny. Jednak fakty są proste, 0-1 to bardzo niekorzystny wynik, ponieważ bramka Holendrów na Łazienkowskiej oznacza konieczność pokonania Cillessena minimum trzy razy. 
Wcześniej Norweg poprawnie wykonywał swoje zadanie, lecz brakowało spektakularnych sukcesów. Chwałą zwycięstwa w lidze musiał podzielić się z Janem Urbanem, który zostawił mu drużynę liderującą rozgrywkom. Zresztą przy sytuacji w innych klubach Legia musiała zdobyć mistrzostwo, ktokolwiek by nie zasiadał na jej ławce trenerskiej.   
Wiadomo jak się skończyła przygoda z Ligą Mistrzów. Trzeba jednak przyznać, że podczas konfrontacji z Celtikiem drużyna wyglądała bardzo dobrze. Trudno określić na ile przyczyniła się do tego słabość Szkotów, co chyba miało swoje znaczenie, bo wątpię żeby Maribor złapał nagle nadzwyczajną formę. Szczęście uśmiechnęło się również podczas fazy grupowej Ligi Europy, Legia wylosowała najsłabszy zestaw. Trabzonsporu sprzed roku nie ma co porównywać do obecnego. Turcy wczoraj polegli u siebie z Napoli 0-4, a skończyłoby się piątką gdyby Mertens wykorzystał karnego.
Przed spotkaniem z Ajaksem Henning Berg postanowił wystawić na mecz Ekstraklasy całkowicie rezerwowy skład. Budzi to moją złość, ponieważ obniża prestiż ligi, która przecież żywi kluby, także Legię. Nie wiem czy Canal+ powinien wypłacać pełną stawkę za taki mecz. Zrozumiałbym ten manewr na finiszu rozgrywek, kiedy piłkarze są już zmęczeni, ale na samym starcie? Dodatkowe przetarcie tylko by pomogło w konfrontacji z przeciwnikiem, który gra już od miesiąca. Być może Żyro trafiłby w bramkę, gdyby miał za sobą 90 minut przeciwko Jagiellonii. Trener Berg nie widzi problemu, a wszelkie zarzuty zbywa prezentując butną postawę człowieka, który przyjechał na prowincję uczyć wieśniaków futbolu. To samo miał pod koniec swojej pracy Beenhakker i wyleciał po klęsce ze Słowenią - jednym z najgorszych meczów polskiej reprezentacji jaki widziałem. Jak na razie osiągnięcia trenerskie Norwega są żadne, Blackburn przykładowo pożegnało go po 10 meczach, spośród których wygrał 1, a przegrał 6. Zresztą dla Legii też był tylko opcją rezerwową, kiedy odmówił Ole Gunnar Solskjaer.
Typowo ambicjonalnie traktuję sprawę odsunięcia Radovicia. Opowiadanie, że nie był gotowy na występ jest tak samo prawdziwe, jak opowiadanie dzień wcześniej, że Serb zostanie w warszawskim klubie. Abstrahując od oceny decyzji jaką podjął Radovic, nic nie stało na przeszkodzie, aby jeszcze pomógł Legii awansować i tym samym pozytywnie zapisał się w pamięci kibiców. Poza tym jaki był sens zmieniania koncepcji ustalanej przez cały okres przygotowywaczy i wystawienie Orlando Sa, niezbyt przecież lubianego przez trenera? Przypomina to mi trochę Jose Bakero, który zaczął kombinować przed Bragą, aż w końcu wystawił Stilicia na szpicy, a Rudniewa w drugiej linii. Rozwalanie czegoś budowanego od dłuższego czasu, tylko po to żeby pokazać kto rządzi w szatni? 
Do tej pory Noweg był w cieniu i cieszył się ogromnym zaufaniem zarówno swoich szefów jak i kibiców. Jeśli odpadnie z Ajaksem to się skończy, obojętnie co będzie opowiadał prezes Leśnodorski. Zresztą słusznie, bo świętą krową mógł być sir Alex Ferguson, ale nie Henning Berg.     










Oceny za Ajax

fot. sport.fakt.pl
Mieszane uczucia. Pierwsza połowa w wykonaniu Legii beznadziejna, druga pozwala sądzić, że sprawa jeszcze nie jest przegrana. Wynik zły, bo zabrakło wyjazdowej bramki, ale wielu wzięłoby go wczoraj w ciemno. Na plus na pewno przygotowanie fizyczne, które pozwoliło zdominować Ajax po przerwie.   

Dusan Kuciak 6 - nic nie zawalił, ale też nie dokonał czegoś nadzwyczajnego. Poprawne spotkanie.
Guilherme 5 - ocenę poprawia mu niezła postawa w akcjach ofensywnych, szczególnie po przerwie. W I  połowie bezlitośnie ogrywany przez graczy Ajaksu.  
Dossa Junior 3 - po raz kolejny pokazał, że nadaje się tylko na polską Ekstraklasę. Podczas meczów pucharowych stanowi często najsłabsze ogniwo obrony. W sytuacji bramkowej krył Milika na radar.
Jakub Rzeźniczak 6 - wczoraj był najpewniejszym defensorem Legii. Mocno dał się we znaki młodym napastnikom Franka de Boera. Grał twardo, ale zazwyczaj skutecznie. Z taką formą ma pewne miejsce w składzie mistrza Polski.    
Łukasz Broź 5 - podobnie jak kolega z lewej strony lepszy  w ataku niż obronie. Im bliżej końca meczu, tym częściej przebywał na połowie Holendrów.
Michał Żyro 2 - zawalił ten mecz. Miał setkę i jej nie wykorzystał, co może kosztować awans. Czekają go trudne chwile, przed rewanżem będzie musiał odbudować się psychicznie.  
Ivica Vrdoljak 3 - chaotyczny, momentami trudno było się zorientować czym się zajmuje na boisku. Jak zwykle dużo krzyczał, lecz niewiele z tego wynikało. Wespół z Dossą Juniorem odpowiedzialny za stratę gola.  
Tomasz Jodłowiec 4 - lepszy od Vrdoljaka, jednak nie zaliczy tego meczu do udanych. Nieodpowiednio zabezpieczył środek pola, dzięki czemu przeciwnicy bez problemu przechodzili przez tą strefę. W ataku ograniczył się do beznadziejnych strzałów z dystansu. 
Michał Masłowski 6 - wczoraj obok Rzeźniczaka najlepszy zawodnik Legii. Złośliwi powiedzą, że dlatego bo najkrócej brał udział w zgrupowaniu przed runda wiosenną. Momentami jako jedyny zawodnik coś robił w ofensywie. Zanotował też parę odbiorów, od niego zaczynały się groźne akcje Legii. 
Michał Kucharczyk 5 - jak zwykle szarpał, ale tym coś z tego było. Gdy Ajax docisnął można było grać w ciemno do Kucharczyka i liczyć na jego szybkość oraz akcje przy linii bocznej. Wspomagał też kolegów w defensywie.
Orlando Sa 5 - pierwszą połowę przetruchtał, druga była bardziej efektywna w jego wykonaniu. Samotnie musiał sobie radzić z obroną rywali, ale parę razy potrafił ją wymanewrować.
Henning Berg 3 - według mnie podjął histeryczną decyzję o odsunięciu Radovicia, Serb przydałby na murawie. Nieodpowiednio zmotywował zespół przed meczem, przez pierwsze 45 minut Legia nie istniała. Decyzja o niedokonywaniu zmian też mocno kontrowersyjna.





czwartek, 19 lutego 2015

Kto zamelduje się w Warszawie?

fot. wiadomosci.wp.pl
5 klubów włoskich, 3 hiszpańskie, holenderskie i angielskie, 2 niemieckie, belgijskie, tureckie, ukraińskie, rosyjskie, po jednym polskim, portugalskim, szkockim, szwajcarskim, francuskim, greckim, austriackim oraz duńskim rozpoczynają dzisiaj fazę pucharową Ligi Europy, która zakończy swój bieg na warszawskim Stadionie Narodowym.
W tym gronie znajdują się zarówno uznane marki, które bardziej pasowałyby do Ligi Mistrzów, jak i drużyny rzadko widywane podczas europejskich zmagań. Chyba największą niespodzianką jest Guingamp - sensacyjny zdobywca Pucharu Francji, gdzie okazali się lepsi od Rennes z Kamilem Grosickim w składzie. Trafiła im się łatwa grupa, a ich grę trudno wychwalać, natomiast nie można nie docenić skuteczności z jaką kolekcjonowali punkty. Bretończycy potrafili wykorzystać atut własnego boiska, dzięki czemu mogli pozwolić sobie na słabszą grę w delegacji, choć przykładowo Saloniki zdobyli.
Prawdziwymi mistrzami własnych śmieci są piłkarze Aalborg. Wygrali tam wszystkie trzy spotkania, nie tracąc nawet gola. Z kolei poza swoim obiektem ponieśli same klęski, nie znajdując drogi do przeciwnej siatki. W Bukareszcie zostali wręcz zmasakrowani. Ciekawe czy tendencja podtrzyma się podczas rywalizacji z Brugią? Tym bardziej, że Belgowie na wyjazdach nie mieli żadnych kompleksów. 
Paradoksalnie niezbyt atrakcyjnie zapowiada się konfrontacja dwóch uznanych marek: Interu i Celtiku. Oba dopiero przebudowują zespoły i starają się nawiązać do chlubnych tradycji. Pewnie Włosi po powrocie Manciniego mają większe aspiracje. W poprzedniej fazie prezentowali typowe catenaccio, strzelając najmniej bramek, pośród grupowych zwycięzców. The Bhoys mimo łatwych rywali też nie zachwycili. Fakt, że dość szybko zapewnili sobie promocję i później chyba lekko odpuścili.
Za to kilka par zapowiada się bardzo interesująco. Niemal pewne mistrzostwa Holandii PSV może skoncentrować siły na froncie zagranicznym. Ich rywalem będzie Zenit, który również dystansuje krajowych przeciwników. Rosjanie odpadli z Ligi Mistrzów w marnym stylu. Mieli najsłabszą grupę, ale i tak lepsze okazały się Monaco i Leverkusen. PSV już się potykało z rosyjską ekipą. Dwa razy ulegli Dinamo Moskwa po 0-1, tracąc bramki  w 90 minucie.
Tottenham zmierzy się z Fiorentiną. Koguty wciąż mają realną szansę by zasilić Big Four i na pewno to będzie ich priorytet. Kto wie czy Pochettino nie odpuści Ligi Europy, więc stawiałbym raczej na florentczyków. Wiele będzie zależało od wyniku pierwszego meczu, jeśli Anglicy nie osiągną korzystnego rezultatu, to do Italii pojadą na wycieczkę. Vicenzo Montella może liczyć na wyrównany skład, podczas fazy grupowej na listę strzelców wpisywało się aż ośmiu jego zawodników.   
Zespół Grzegorza Krychowiaka wylosował mocnego oponenta. Źrebaki od kilku lat próbują namieszać w czołówce Bundesligi i wobec kłopotów sąsiadów z Zagłębia Ruhry w końcu mogą dopiąć swego. Atletyczny futbol prezentowany pod wodzą Luciena Favre pozwala osiągać przewagę po przerwie. 10 z 14 goli wbitych podczas fazy grupowej Borussia zdobyła w drugich 45 minutach. Sevilla awansowała z drugiego miejsca, ustępując pola Feyenoordowi. Kilka lat temu wynik tego dwumeczu byłby przesądzony na rzecz zespołu andaluzyjskiego, lecz teraz to tylko mistrzowie spotkań domowych. Jeśli dzisiaj nie wypracują przewagi sądzę, że pożegnają się z rozgrywkami już na tym etapie.











środa, 18 lutego 2015

Przed Ajaksem

fot. mirror.co.uk
Niespodziewanie cicho jest przed najważniejszym, obok meczu z Irlandią wydarzeniem piłkarskim tej wiosny w Polsce. Jesienią, tuż po awansie nastroje były bardziej entuzjastyczne. Zresztą może dobrze, że nie ma tradycyjnego pompowania balonika, choć prezes Leśnodorski wycenia szanse własnej ekipy na 50%. 
Prawdopodobnie stonowanie emocji spowodowane jest słabszą formą obu drużyn. Ajax przegrał już sprawę obrony tytułu mistrza Holandii. Rywale z PSV Eindhoven wręcz deklasują zespół Franka de Boera. Również zakończenie przygody z Ligą Mistrzów podziałało demobilizująco, wątpię żeby Liga Europy jakoś bardzo grzała ludzi, którzy jeszcze chwilę temu grali na Camp Nou i Parc de Princes. W elitarnych rozgrywkach szło im przyzwoicie, lecz oczywiście z takiej grupy wyjść nie mogli.  
Nowy rok amsterdamczycy rozpoczęli przeciętnie. Porażki przeciwko Vitesse oraz Alkmaar mocno obnażyły ich słabości, o dziwo zwłaszcza z przodu. Kontuzja Sighthorssona miała większy wpływ na Ajax, niż się spodziewano. Jednak Milik i Kishna są jeszcze o szczebel niżej od Islandczyka. Problem ma przede wszystkim Polak, który nie wpisał się na listę strzelców od 6 grudnia. Kishna trafił dwa razy w ostatniej kolejce, dzięki czemu mistrz Holandii ograł Twente. Wcześniej tylko katastrofalne zachowanie bramkarza Go Ahead Eagles pozwoliło wygrać z ligowym kopciuszkiem.     
Obronę trudniej ocenić. Na własnym podwórku nie ma zbyt często okazji do prawdziwego przetestowania, bo w Eredivisie gra może kilka wartościowych zespołów, reszta to przeciętniacy. PSG i Barcelona rozklepywały ją bez problemu, ale z kolei trudno porównywać takich gigantów do Legii.
Warszawianie przyjadą na ArenA po porażce z Jagiellonią podczas inauguracji rundy wiosennej Ekstraklasy. Henning Berg zdecydował się wystawić rezerwowy skład. Każdy trener ma prawo do własnej koncepcji, ale Norweg w przypadku odpadnięcia ryzykuje gigantyczną falę krytyki. Chyba trudno mówić o przemęczeniu sezonem, skoro dopiero wznowiono rywalizację. Nie chcę potem słuchać, że Ajax miał łatwiej, bo wcześniej rozpoczął grać.
Kluczem sukcesu w jesiennych, europejskich bataliach była defensywa. Tylko dwie bramki straciła Legia podczas meczów fazy grupowej. Teraz wygląda to gorzej, nawet abstrahując od ostatnich popisów Astiza, ale przedwiosenne sparingi też pozostawiły niepokój. Praktycznie ktokolwiek był przeciwnikiem Wojskowych, ten radził sobie z jej obroną. Najbardziej obawiam się początku spotkania, ponieważ wyniki wskazują, że pierwsze 20 minut często kończą się utratą bramki.Wpływ amsterdamskich kibiców też może odegrać swoją rolę.
Mimo wszystko Holendrzy wydają mi się zdecydowanym faworytem. Pocieszając się można przywoływać Celtic, lecz ekipa de Boera to jednak inna jakość niż od lat osłabiający się Szkoci, którzy w przedsionku do Ligi Mistrzów ulegli słoweńskiemu Mariborowi. Oczywiście pozostaje jeszcze opcja, że przeciwnik kiepską postawą pokona się sam. W końcu mitologiczny Ajaks zmarł pod Troją śmiercią samobójczą.









wtorek, 17 lutego 2015

Siła młodych

fot. eurosport.onet.pl
Bieda ma swoje dobre strony. Kluby żużlowe cierpiące na chroniczne problemy finansowe tym bardziej powinny przykładać wagę do szkolenia młodych zawodników. Pozwoliłoby to na uniezależnienie się od żużlowców zagranicznych, słabiej związanych z klubowymi barwami, a za swoje usługi liczących sobie pokaźne kwoty. Wychowankowie przyciągnęliby też na trybuny więcej kibiców, przecież nie w każdym mieście stadion żużlowy jest zapełniony. Na szczęście są miejsca gdzie szkolenie od lat jest normalną częścią funkcjonowania klubu.
Dla mnie wzór stanowi Toruń. Nie chodzi o to, żeby raz na kilka lat trafić perełkę i zbierać laury za jego osiągnięcia. Praktycznie wszędzie od czasu do czasu rodzi się wybitny żużlowiec, ważniejsza jest powtarzalność. Tak właśnie pracuje Jan Ząbik i dzięki temu Anioły co sezon są spokojne o postawę młodzieżowców, choć nie zawsze przekłada się to na medale MIMP.
W nadchodzącym sezonie ekipa z grodu Kopernika też będzie miała silną reprezentację juniorską. Para Przedpełski-Fajfer dla mnie wygląda na najmocniejszą spośród całego, ekstraligowego zestawu. Już poprzednie rozgrywki pokazały, że można na nich liczyć. Co prawda wyjazdowe mecze aż tak dobrze im nie wychodziły, lecz trudno po młodzieżowcach spodziewać się równej postawy przez cały sezon.     
Tuż za plecami Aniołów czają się Gorzów i Leszno. Mistrzowie będą dysponować tą sama parą, ale pewnie jeszcze mocniejszą. Zmarzlik już teraz jest czołową postacią ligi, legitymując się wyższą średnią, niż niejeden ceniony senior. Większe rezerwy ma Adrian Cyfer. Przede wszystkim musi wygrywać więcej biegów, na razie jest tylko uzupełnieniem składu. Konkurencję powinien mu robić Łukasz Kaczmarek, który dotąd nie wywiązuje się z tej roli.     
Leszczyński superduet został rozbity, bo Musielak ukończył już wiek uprawniający do występów jako młodzieżowiec. Bartosz Smektała to melodia przyszłości, raczej jeszcze nie da rady jeździć na takim poziomie jak starszy kolega. O Piotra Pawlickiego można być spokojnym, ale wymagania w stosunku do niego są, tak jak w przypadku Zmarzlika znacznie większe.   
Zielona Góra posiłkowała się desantem znad morza. Krystian Pieszczek to jeden z najlepszych transferów minionego okienka. Problem stanowi znalezienie partnera dla niego. Prawdopodobnie to miejsce wywalczy Adam Strzelec, lecz po wychowanku Falubazu trudno spodziewać się cudów.  
Im mniejsze aspiracje drużyn, tym jakość młodzieżowców spada. Rzeszów zakontraktował Artura Czaję, który w barwach Włókniarza radził sobie przeciętnie. To dla niego ostatni rok wśród juniorów, więc zawodnik raczej nie jest przyszłościowy. Przeciwnie do Krystiana Rempały, który za kilka lat może sporo namieszać, ale teraz jeszcze za wcześnie, by zawojować Ekstraligę.   
Drugi z Częstochowy - Hubert Łęgowik trafił do Grudziądza. Beniaminek będzie miał ciężko podczas biegów juniorskich. Obok Łęgowika mają jeszcze Mike'a Trzensioka. W poprzednim sezonie łącznie zdobyli 9 punktów w 22 startach. Marcin Nowak słabo sobie radził nawet na pierwszoligowych torach. 
Unia Tarnów straciła Gomólskiego, który zresztą już jest seniorem, a następców nie widać. Na lidera formacji wykreowany został Ernest Koza. W Jaskółczym Gnieździe pewnie coś tam wygra, ale wyjazdy będą męczarnią. Damian Dąbrowski i Patryk Rolnicki dopiero zbierają żużlowe szlify.
Tak samo jak Maksym Drabik, choć kto wie czy trener Baron nie będzie zmuszony rzucić go na głęboką wodę. Adrian Gała i Damian Drożdż nie gwarantują nawet minimalnej zdobyczy punktowej.  















sobota, 14 lutego 2015

Byle do jesieni

fot. sport.interia.pl
Coraz dłuższy dzień i ładniejsza pogoda zwiastują nadejście wiosny. Z tej wiadomości cieszą się pewnie wszyscy poza narciarzami i góralami, ale wszystko na tym świecie ma swoje wady. Nasi piłkarze lepiej czują się w drugiej połowie roku, szczególnie w październiku. Z kolei luty oraz marzec to totalne przeciwieństwo. Wtedy forma odlatuje, jak gawrony do Skandynawii, co budzi niepokój kiedy za chwilę gramy przeciwko Irlandii.
Nawet patrząc jak aktualnie radzą sobie Polacy w zagranicznych klubach można mieć obawy. Zamiast podziwiać kolejne gole Lewandowskiego trzeba czekać kiedy odnajdzie się w systemie gry Guardioli. Nie mam wątpliwości, że to nastąpi, pytanie tylko kiedy? Nie pomaga również histeria niemieckich brukowców, które tydzień w tydzień wyliczają minuty bez zdobytego gola. Kilka lat temu też uznawano go za nieudany transfer BVB, a potem nazywano królem Dortmundu.
Arkadiusz Milik również początku roku nie zaliczy do udanych. Jego Ajax gra słabo, a wychowanek Rozwoju Katowice niewiele pomaga kolegom. Z Alkmaar trener w ogóle zrezygnował z jego usług, natomiast przeciwko Go Ahead Eagles dostał tylko dziewięć minut. Ostatnią bramkę zdobył na Świętego Mikołaja. 
Błaszczykowski jest ciągle kontuzjowany, jak nie uraz mięśniowy, to przeziębienie. Nawet zakładając, że przed meczem z Irlandią kłopoty zdrowotne go ominą, tak długa absencja będzie miała wpływ na aktualną dyspozycję. Z powodu urazu zabraknie Jędrzejczyka, więc znowu nie mamy lewego obrońcy.
Nieciekawie wygląda sytuacja z bramkarzami. Pozycja tradycyjnie mocno obsadzona, wygląda coraz gorzej. Najpierw afera ze Szczęsnym, potem Boruca też przyłapali na paleniu fajek, dobrze że chociaż Fabiański jest wolny od tego nałogu. Golkiper Swansea ma pewne miejsce w klubie i spokojnie mógłby występować z Orłem na piersi, tylko czy będzie potrafił kierować mocno osłabioną i przez to niezgrana obroną?
Już od kilku lat przełom zimy oraz wiosny oznacza obniżkę lotów biało-czerwonych. Za Beenhakkera, przed Euro2008 wygraliśmy z Estonią, lecz w Krakowie Amerykanie udzielili nam srogiej lekcji. Dwanaście miesięcy później wyniki portugalskiego zgrupowania pozwalały mieć nadzieję na sukces w Belfaście. Remis z Litwą i zwycięstwo z Walią nie pomogły jednak zgarnąć trzech punktów. Boruc przepuścił piłkę pod nogą, przez co przegraliśmy 2-3, a awans do południo-afrykańskich mistrzostw stał się praktycznie niemożliwy.
Smuda pierwszą wiosnę miał udaną, bo wygrał 2-0 z Bułgarią. W następnym roku odniósł dwa zwycięstwo na murawach portugalskich, lecz potem przegrał po fatalnym meczu z Litwą i bezbramkowo zremisował z Grecją. Przed polskim Euro graliśmy z Portugalią, a remis na Stadionie Narodowym był sukcesem. Smudzie raczej ta pora roku nie przeszkadzała, co może dziwić, bo z klubami idzie mu słabiej.
Fornalik wygrał z rumuńskimi rezerwami, po czym doznał dwóch dużych klęsk. W Dublinie uległ Irlandii, a kilka dni później w kiepskim stylu Ukrainie. Warszawska porażka praktycznie zakończyła marzenia o brazylijskim Mundialu. Przed rokiem kadra Nawałki będąca w fazie budowania okazała się gorsza od Szkotów. Mecz ten na pewno nie zapisał się złotymi zgłoskami w annałach polskiego futbolu.     




  

piątek, 13 lutego 2015

Wraca Ekstraklasa

fot. sport.dziennik.pl
Po 62 dniach do gry wrócili piłkarze polskiej najwyższej klasy rozgrywkowej. Właśnie skończyło się spotkanie Zawisza - Górnik Łęczna i jakoś głód na futbol w wydaniu naszych ligowców został szybko mocno przygaszony. Szczerze mówiąc powtórka Agrobiznesu jest ciekawsza niż taka kopanina. Mimo to, na pewno jeszcze nie zabraknie emocji oraz zdecydowanie ciekawszych widowisk. Zresztą Ekstraklasy raczej nie ogląda się ze względu na poziom sportowy, przecież oferta telewizyjna jest bogata i zawsze można by znaleźć lepszy mecz, ale jakoś koszula bliższa ciału.  
Tytuł powinna bez problemu wygrać Legia. Tak szerokiej kadry mogą jej pozazdrościć wszystkie inne zespoły, a po reformie jest to argument kluczowy. Warszawianie korzystają też na słabości rywali. Trudno mieć do nich o to pretensje, ale trzeba sobie zdawać z tego sprawę. Podczas rundy jesiennej wywalczyli 38 punktów w 19 kolejkach, czyli średnio 2,00 na mecz. Identyczną średnią ma w Hiszpanii zajmująca czwartą lokatę Valencia i jej szanse, by choćby załapać się na podium są minimalne. Przy innym układzie sił Legia miałaby trudności z wywalczeniem mistrzowskiej korony, lecz skoro przeciwnicy sami się podstawiają, to ich problem.   
Inna sprawa, że jeśli podopieczni Berga mają być naszą drużyną eksportową, to chyba inaczej powinny wyglądać wzmocnienia. Sprowadzeni zawodnicy są dobrzy na polskie rozgrywki, wątpię by wnieśli coś znaczącego podczas walki o Ligę Mistrzów.
Z grupy pościgowej najciekawiej prezentuje się Lech. Tylko tam dokonywano transferów w oparciu o jakiś długofalowy plan. Śląsk stracił Milę, ale to niekoniecznie może okazać się problemem. Trener Pawłowski stawia raczej na grę zespołową, niż opiera się na jednej gwieździe. Wisła właściwie bez zmian w stosunku do jesieni, czyli będzie się prezentować podobnie. Zagra kilka dobrych spotkań, jednak w trakcie rundy wyjdą bokiem problemy kadrowe. Miejsce na podium byłoby sukcesem. Zza pleców może wyskoczyć Jagiellonia. Pod wodzą Probierza drużyna robi postępy i wcale się zdziwię, jeśli to oni załapią się na europejskie puchary.  
Na dole będzie się toczyła walka o uniknięcie 15 miejsca. Ruch pod wodzą Fornalika trochę się osłabił, ale w końcówce minionej rundy wyglądał coraz lepiej (poza starciem z Łęczną). Były selekcjoner potrafi radzić sobie z drużynami pokroju Niebieskich. Jakoś mam przeczucie, ze uniknie zapisania spadku w CV. Mimo chaosu rządzącego Lechią też trudno sobie wyobrazić aż taką katastrofę. Jednak różnica umiejętności poszczególnych piłkarzy powinna dać spokojne utrzymanie. Cracovia niby się wzmocniła, ale w sparingach wyglądała kiepsko, o czym wspomniał Robert Podoliński. To chyba lekka asekuracja ze strony trenera, bo jego pozycja przy Kałuży jest wyjątkowo wątła. Zostaje jeszcze Korona, którą uratowali kieleccy radni, wykładając pieniądze z miejskiej kasy. Na pewno z taką postawą wyjazdową będzie im ciężko utrzymać status klubu Ekstraklasy. 
Nic nie zapowiada, żeby ta wiosna miała być jakimś przełomem dla naszej ligi. Kryzys trwa nadal, chodzi tylko o to, żeby dotrwać do lepszych czasów. Niemniej taka już rola kibica, który musi przymknąć oczy na wady  i mimo wszystko liczyć, że nie będzie tak źle.      










czwartek, 12 lutego 2015

Klopp wreszcie ma wyzwanie

fot. zeit.de
Mało gdzie wiosenne porządki są tak potrzebne jak w Borussii Dortmund. Klub znajdujący się jeszcze niedawno na szczycie, grający w finale Ligi Mistrzów i będący wzorem zarządzania, teoretycznie za kilka miesięcy może pożegnać się z elitą niemieckiej piłki.
Kiedy 25 maja 2013 r. zawodnicy w żółto-czarnych strojach przegrali na Wembley Puchar Europy, skończył się jakiś okres w historii klubu. Wiadomo było, że Bayern rozpoczyna swój czas dominacji i Borussia nie będzie w stanie temu przeszkodzić. Różnica potencjałów jest zbyt duża: mniejsze miasto, nie ten budżet, nie ta historia, nie ta rozpoznawalność na całym świecie. Skończyło się granie na nosie monachijczykom, tak jak w finale Pucharu Niemiec 2012, gdy podopieczni Kloppa wygrali 5-2, a Lewandowski ustrzelił hattricka. Już kolejny sezon pokazał, że stać ich jedynie, aby zająć pozycję za plecami Bayernu i liczyć, że inne zespoły nie zapragną odebrać im miana pretendenta do rywalizacji z hegemonem. Taka sytuacja mogła trwać latami, nawet Jurgen Klopp zaczął przebąkiwać o nowych wyzwaniach, lecz stało się coś zupełnie nieoczekiwanego.
Przed sezonem postawiono na bezpieczne transfery. Powrót Kagawy, do tego sprawdzony w Bundeslidze Ramos, który wydawał się naturalnym następcą Lewandowskiego, przecież walczył z nim o koronę króla strzelców do ostatniej kolejki. Gdyby opcja z Kolumbijczykiem nie wypaliła dodatkowo został ściągnięty Ciro Immobile - najskuteczniejszy snajper Italii. Z kolei obronę wzmocnił Matthias Ginter, jeden z najzdolniejszych graczy młodego pokolenia w Niemczech. Takie zakupy spokojnie pozwalały liczyć na miejsce w trójce i odegranie niemałej roli podczas występów międzynarodowych.       
Tymczasem minęła połowa sezonu, a Borussia wygrała ledwie pięć z dwudziestu spotkań. Tylko Hamburg, Koeln i Stuttgart mają mniej strzelonych goli. Nowi piłkarze okazali się fatalną inwestycją. Immobile, Kagawa oraz Ramos zdobyli łącznie sześć bramek w Bundeslidze. Przynajmniej w Lidze Mistrzów wykazali większą skuteczność, dzięki czemu Borussia spokojnie awansowała do fazy pucharowej.
Systematycznie osłabiana drużyna w końcu straciła walory, które prezentowała wcześniej. Doszła też prawdziwa plaga kontuzji, utrudniająca zwłaszcza sformowanie solidnej linii defensywnej. Wydaje się również, że niektórzy piłkarze (Grosskreutz, Schmelzer, Kehl, Subotic) zbyt długo zasiedzieli się na Signal Iduna i trzeba będzie poszukać dla nich następców. Tak samo jak dla Hummelsa, czy Gundogana, bo wieczne sagi transferowe z ich udziałem rozbijają zespół. Niewątpliwie kończy się czas Weidenfellera, tutaj akurat Borussia ma farta, bo pewnie Marc-Andre ter Stegen chętnie wróci do Niemiec. Oczywiście Mchitarian, czy Immobile muszą odejść w pierwszej kolejności.
Wygląda, więc na to że Jurgen Klopp znowu będzie miał co robić. Ostatnio wyglądał na przygaszonego, ale paradoksalnie zła sytuacja zespołu powinna wyzwolić w nim dodatkową energię. Powrót do czołówki będzie podobnym wyzwaniem jak doprowadzenie BVB do największych sukcesów w historii klubu.      









środa, 11 lutego 2015

Bogaty jak PZPN

fot. polskieradio.pl
Niektórym to się powodzi. W wyniku kłótni Zbigniewa Bońka z Grzegorzem Lato dowiedzieliśmy się, że na kontach piłkarskiej federacji znajduje się grubo ponad 100 mln zł. Nowej ekipie zdecydowanie należy się pochwała za umiejętność zdobywania funduszy. Przede wszystkim udało się nieco uporządkować bałagan jaki narobił poprzedni prezes wraz ze współpracownikami. Jednak na drugim biegunie są kluby Ekstraklasy, które w większości znajdują się w beznadziejnej sytuacji finansowej. Czy PZPN nie powinien im pomóc? W końcu największy skarb związku - reprezentacja, jest tworzony także przez Ekstraklasę. 
Zmiana prezesa nie wpłynęła na likwidacją haraczu od transferów zagranicznych. Klub sprzedając zawodnika poza Polskę musi przekazać 5% sumy do podziału dla centrali i rodzimego związku wojewódzkiego. Ostatnio świętego Mikołaja odegrała Legia, dotując działaczy kwotą ponad 400 tys zł. To oczywiście rezultat zmiany barw przez Bielika. Ciekawe, że podczas prezesury Laty ta sprawa była jednym z głównych punktów krytyki ze strony dziennikarzy. Teraz jakoś mało kogo kłuje w oczy skubanie klubów. Sam Boniek też nie widzi problemu, twierdząc że Bielika wypromowały reprezentacje juniorskie, więc coś się PZPN-owi należy. Wobec tego raczej pozostaniemy jedyną nacją, obok Białorusinów która godzi się na takie rozwiązanie.    
Wiosenne zmagania zainauguruje mecz ćwierćfinału Pucharu Polski. To najważniejsze rozgrywki klubowe organizowane przez PZPN, bo przecież Ekstraklasa jest odrębnym bytem. Niestety także tutaj rzeczywistość skrzeczy. Kwota pół miliona złotych za wywalczenie trofeum nie robi wrażenia. Sukcesy we wcześniejszych fazach są premiowane znacznie niżej, właściwie na żenującym poziomie. Trudno się, dziwić że kluby często odpuszczają Puchar wystawiając rezerwowy skład. Jeśli chce się zwiększyć prestiż rozgrywek to wypada finansowo zmotywować uczestników. Miło by było, gdyby przykładowo zawodnicy biednego jak mysz kościelna klubu Błękitni Stargard Szczeciński coś mieli z awansu do ćwierćfinału, a nie tylko obowiązek podróży przez całą Polskę na mecz z Cracovią.
Wyjątkowo nieprzyjemnym echem odbiła się sprawa współpracy z reprezentacją ampfutbolu (piłkarze po amputacjach kończyn). Pod koniec zeszłego roku w Meksyku odbywały się mistrzostwa świata tej dyscypliny. Polska ekipa miała trudności ze sfinansowaniem wyjazdu na tą imprezę. Proszony o pomoc PZPN delikatnie mówiąc się nie popisał. Odmówił wsparcia pieniężnego, łaskawie tylko zgodził się wypożyczyć (!!!) stroje i sprzęt piłkarski. Gdy temat nagłośniono, a nasi nieźle radzili sobie w turnieju (ostatecznie zajęli 4 miejsce) zdecydowano, że wspomniane akcesoria zostaną jednak przekazane na stałe. 
O budżet trzeba dbać, natomiast związek sportowy, to nie korporacja, mająca na celu wyrabianie dywidendy dla akcjonariuszy. Pieniądze nie powinny puchnąć trzymane w bankach, tylko mają służyć rozwojowi piłki nożnej nad Wisłą. Może więc zamiast przerzucać się z poprzednią ekipą excelowskimi tabelkami kto więcej zarobił, trzeba pokazać kto mądrzej potrafił tą kasę spożytkować.   






wtorek, 10 lutego 2015

Człowiek w białej koszuli

fot. bbc.co.uk
Pewnie mało kto wymieniłby go wśród 50 najlepszych trenerów na świecie, ale w niedzielę właśnie przeszedł do historii. Herve Renard, bo o nim mowa został pierwszym człowiekiem, który wygrał Puchar Narodów Afryki z dwoma, różnymi reprezentacjami. Jego charakterystyczną cechą jest biała koszula, stały element wizerunku podczas prowadzenia piłkarzy z ławki rezerwowych. Pozbył się go dopiero po finale Pucharu, kiedy to w niekompletnym stroju świętował afrykańskie mistrzostwo tańcząc razem ze swoimi podopiecznymi.
Jak wielu wybitnych szkoleniowców podczas kariery zawodniczej nie wyróżniał się niczym szczególnym. Pierwszą posadę trenera objął w klubie, gdzie kończył występować jako piłkarz. Jednak przepustką do zawodowego awansu była znajomość z Claude'm Le Roy - trenerskim obieżyświatem, który ciągnął go za sobą. Najpierw zahaczyli w Chinach, potem Cambridge United (ostatnio grali z MU w Pucharze Anglii), wreszcie Renard pomagał mentorowi prowadzić reprezentację Ghany.      
Pierwszym poważniejszym, samodzielnym zadaniem było objęcie kadry zambijskiej. Już wtedy pokazał, że praca z drużynami afrykańskimi wybitnie mu pasuje. Pierwszy raz od czternastu lat wprowadził Miedziane Pociski do ćwierćfinału, gdzie po karnych uległ Nigerii. Następnym przystankiem była Angola, lecz tam niczego, wielkiego nie zwojował. Krótka przygoda z algierskim klubem poprzedziła powrót na stołek selekcjonera Zambii. Wpisał się tam do annałów afrykańskiej piłki wygrywając kontynentalne mistrzostwa z drużyną, wobec której nikt nie śmiał mieć takich wymagań. W finale, oczywiście zakończonym serią jedenastek Zambijczycy ograli Wybrzeże Kości Słoniowej. Rok później nie udało się obronić trofeum, lecz podczas fazy grupowej los przydzielił im zespoły, które między sobą rozstrzygnęły kwestię tytułu. Trzeba podkreślić, że obrońcy Pucharu nie ponieśli wówczas żadnej porażki, co czyni Renarda niepokonanym w tych rozgrywkach od 17 spotkań. Ostatnimi pogromcami były Nieposkromione Lwy z Kamerunu.
Po kilku latach spędzonych na Czarnym Lądzie postanowił wrócić do ojczyzny. Kontrakt zaproponowało mu walczące o utrzymanie Sochaux. Zespół przejmował w trakcie sezonu, gdy pożegnano Erica Hely'ego. Nie zdołał utrzymać Lwów wśród czołowych francuskich drużyn, choć wiosną jego piłkarze ostro gonili konkurencję i momentami wydawało się, że dokonają niemożliwego. Jednak porażka w ostatniej kolejce z bezpośrednim rywalem przekreśliła nadzieję na zachowanie statusu pierwszoligowca.
Mimo plamy w życiorysie Renard nie miał trudności, aby znaleźć chętnych do powierzenia mu pracy. Wręcz przeciwnie, odezwała się renomowana ekipa Wybrzeża Kości Słoniowej, oczekująca ponad dwadzieścia lat, by wznieść oznakę prymatu wśród afrykańskich reprezentacji. W międzyczasie na tej przeszkodzie polegli między innymi: Philipe Troussier, Henryk Kasperczak, Henri Michel, Vahid Halilhodzić, czy Sven-Goran Eriksson.











poniedziałek, 9 lutego 2015

Puchar Narodów Afryki: podsumowanie

fot. espn.co.uk
Dobiegł końca jubileuszowy, trzydziesty kontynentalny czempionat Afryki. Po główne trofeum sięgnęło Wybrzeże Kości Słoniowej, które po nudnym meczu, aczkolwiek zakończonym emocjonującą serią jedenastek pokonało Ghanę. Był to pierwszy od 23 lat tryumf Iworyjczyków w PNA. Mimo, że generalnie turniej nie porywał, niewątpliwe zostanie zapamiętany, co najmniej z kilku powodów.     
Od początku narzekano na małą liczbę goli. Drużyny Afrykańskie są kojarzone z beztroskim atakiem, ale to już nieaktualny stereotyp. Wielu zawodników gra w europejskich klubach, reprezentacje zatrudniają szkoleniowców ze Starego Kontynentu, więc siłą rzeczy taktyka upodabnia się do tego, co widać podczas innych zawodów. Chociaż fakt, że gdyby nie znaczna poprawa skuteczności po fazie grupowej, skończyłoby się marną średnią. Ostatecznie padło 68 bramek, tylko o jedną mniej niż dwa lata temu, czyli statystycznie 2,13 na mecz. Swoje zrobiła tropikalna pogodna, uciążliwa nawet dla zawodników z Czarnego Lądu.   
Drużyny prezentowały bardzo ugodową postawę. Zanotowano aż 16 remisów, więc co drugi mecz kończył się bez rozstrzygnięcia (oczywiście faza play-off rządzi się swoimi prawami). Do absurdu doszło w grupach B i D, gdzie tylko po jednym razie udało się wyłonić zwycięzcę. Przez to o dalszym losie Gwinei oraz Mali musiał decydować los, który wskazał  wskazał podopiecznych Michela Dussuyera.
Trudno mówić o regularności. Spośród ekip, które dwa lata temu grały w 1/4, tylko WKS i Ghana powtórzyły ten sukces. Nigeria i Togo nawet nie awansowały na turniej, a RPA, Mali, Burkina Faso i Republika Zielonego Przylądka poległy w fazie grupowej. Ci ostatni mieli ponownie sprawić niespodziankę, tymczasem ich występ przeszedł kompletnie bez echa. Funkcja diabła wyskakującego z pudełka przypadła obu zespołom kongijskim, na które prawie nikt nie stawiał.
Swoje piętno odcisnęli gospodarze, niestety nie było to korzystne dla pozytywnego wizerunku afrykańskich mistrzostw. Słabo przygotowaną murawę można wytłumaczyć przejęciem Pucharu w ostatniej chwili, jednak nachalne wspieranie przez sędziów wzbudzało irytację. Dodatkowo skandaliczne zachowali się kibice, którzy spowodowali przerwanie półfinału z Ghaną, co powinno skutkować poważnymi sankcjami.
Finał był słabym widowiskiem. Pierwsza połowa toczyła się pod dyktando WKS, po przerwie inicjatywę przejęły Czarne Gwiazdy i to one wyglądały lepiej w przekroju regularnego czasu gry. Karne to zupełnie inna konkurencja, moim zdaniem niesprawiedliwa. Wolałbym, żeby mecze kończyły bez konieczności rozgrywania serii jedenastek. Ghana odpadła po karnych dwa lata temu z Burkina Faso, w ten sam sposób przegrała też finał z Wybrzeżem, kiedy obie drużyny spotkały się na senegalskich murawach. Avram Grant też został zapamiętany głównie z porażki po karnych z Manchesterem United w moskiewskim finale Ligi Mistrzów.          
Finał przejdzie do historii z powodu ekscentrycznego zachowania niektórych osób, zwłaszcza z ekipy iworyjskiej. Gervinho już jest gwiazdą internetu, po tym jak decydujące fragmenty spotkania spędził siedząc odwróconym bokiem do murawy, tak jakby wynik kompletnie go nie interesował. Z kolei trener Renard oparty o ławkę rezerwowych też nie wyglądał na szczególnie przejętego, tylko drobna mimika twarzy zdradzała, że jednak mu zależy na zwycięstwie. To się nazywa stoicki spokój. Zupełnie inaczej zachowywał się Boubacar Barry. Bohater Słoni wręcz szalał, a to krzycząc na rywali, to znowu symulując kontuzję ręki. Szkoda też było widzieć rozpaczającego Andre Ayew, przypominającego swego rodaka Samuela Kuffoura po przegranym w dramatycznych okolicznościach finale Ligi Mistrzów z zespołem Alexa Fergusona.   Najlepszym zawodnikiem imprezy został wybrany Christian Atsu. Piłkarz, który ma spore trudności, żeby załapać się do składu Evertonu pokazał duży potencjał. Może Roberto Martinez spojrzy na niego łaskawszym okiem?
Polscy widzowie PNA będą kojarzyć z głosem Mamadou Dioufa. Komentator Eurosportu wnosił sporo luzu w transmisje, a jego charakterystyczny śmiech rozładowywał atmosferę. Poza tym naprawdę miał wiele ciekawych informacji na temat afrykańskiej piłki, szkoda, że Tomasz Lach zagłuszał go swoim słowotokiem.













sobota, 7 lutego 2015

Puchar Narodów Afryki: ostatni krok

fot. dailymail.co.uk
Turniej jest już bliski końca, zostały tylko dwa mecze. Dzisiaj w konfrontacji o brązowy medal spotkają się największe niespodzianki mistrzostw: DR Kongo oraz gospodarze - Gwinea Równikowa. Z kolei kwestię prymatu na kontynencie rozstrzygną między sobą sąsiedzi: Ghana i Wybrzeże Kości Słoniowej. Będzie to powtórka finału sprzed 23 lat, wtedy lepsze okazało się Wybrzeże, zwyciężając po bardzo długiej serii jedenastek. Ani wcześniej, ani później Słonie nie wygrały tej imprezy. Ghana ma w dorobku cztery Puchary, lecz ostatni raz tryumfowała w 1982 r.
Pantery do półfinału przebrnęły po dramatycznym spotkaniu przeciwko ekipie Konga. Rywale prowadzili już 2-0, lecz wtedy nastąpił zwrot o 180 stopni. Kluczową rolę odegrała największa gwiazda zespołu - Dieumerci Mbokani. Snajper Dynama Kijów dwukrotnie wpisał się na listę strzelców, co pozwoliło wrócić z dużej opresji. Przy okazji Kongijczyk ma okazję wygrać klasyfikację najskuteczniejszych zawodników. Walkę o koronę stoczy z Gwinejczykiem Balboą i Andre Ayew z Ghany. Biorąc pod uwagę, że mecze o trzecie miejsce przeważnie bardziej obfitują w bramki, rosną szanse piłkarzy, na których niewielu by postawiło pieniądze.   
Przeciwko WKS podopieczni Florenta Ibenge nie mieli już wiele do powiedzenia, choć starali się dotrzymywać kroku zdecydowanie bardziej cenionym przeciwnikom. Wynik osiągnięty przez DR Kongo przewyższa wszelkie, przedturniejowe aspiracje i nawet porażka z gospodarzami tego nie zmieni.
Prawdopodobnie Gwinea Równikowa podejdzie do sobotniego spotkania bardziej zdeterminowana. W końcu są gospodarzami i będą chcieli na koniec usatysfakcjonować własnych kibiców, którzy niestety zachowywali się skandalicznie podczas półfinału z Ghaną, powodując przerwanie meczu. Władze afrykańskiej federacji nie widzą problemu. Trudno się spodziewać ukarania państwa wydającego spore pieniądze, aby turniej mógł się odbyć. Dostało się za to Tunezji, Orły Kartaginy zostały wykluczone z kolejnego PNA, gdyż nie odwołali krytycznych komentarzy, po tym jak zostali bezczelnie okradzeni w ćwierćfinale. Na szczęście złodziejski arbiter kary nie uniknął i przez pół roku odpocznie od sędziowania. 
Przed miesiącem Ghana oraz WKS były wymieniane w ścisłym gronie faworytów, więc skład finału trudno uznać za niespodziankę. Jednak na początku te zespoły spisywały się poniżej oczekiwań. Formę łapały powoli, lecz po fazie grupowej ruszyły już pełną parą. Czarne Gwiazdy bezdyskusyjnie odprawiły z kwitkiem obie Gwinee, prezentując przy tym konsekwencję godną brygady pancernej. Trzeba podkreślić, że zawodnicy Avrama Granta zdobywali dotąd bramki we wszystkich meczach. Izraelczyk w niedzielę będzie miał okazję pozbyć się łatki notorycznego przegrywacza.
Dla Słoni przełomem był chyba ćwierćfinał z Algierią. Skutecznością błysnął Wilfried Bony, dotychczas schowany gdzieś w cieniu, a swoje dołożył Gervinho rehabilitując się za niemądre zachowanie na początku mistrzostw. W ogóle przebudzili się najsłynniejsi piłkarze, bo przeciwko Kongijczykom trafił także Yaya Toure. Herve Renarda musi martwić nieszczelna defensywa, tylko z Kamerunem udało się jej zachować czyste konto. Finał przeważnie wygrywa się właśnie solidną grą obronną, nie popisami ofensywnymi.    









czwartek, 5 lutego 2015

Zapomniany złoty chłopiec

fot.polskieradio.pl
Człowiek stworzony do bycia trenerem. Urodził się tego samego dnia, co Jose Mourinho i Brendan Rodgers, podobnie jak oni nie zrobił wielkiej kariery piłkarskiej. Większą smykałkę miał do dyrygowania innymi.
Miejsce w sztabie Czesława Michniewicza znalazł dzięki wspólnej grze z "polskim Mourinho" w Bałtyku Gdynia. Ich współpraca układała się znakomicie i kiedy Michniewicz przeszedł do Zagłębia, wziął asystenta ze sobą. Odnieśli tam wielki sukces zdobywając mistrzostwo, choć nikt raczej nie upatrywał w tym zasługi Ulatowskiego. Szybko się okazało, że ma on większe ambicje, niż bycie drugim u boku kumpla. Kiedy pożegnano Michniewicza natychmiast wskoczył w jego buty. Okoliczności tego zdarzenia mocno skłóciły obu panów i ich znajomość została zakończona. Pod wodzą nowego trenera Zagłębie prezentowało się przyzwoicie, ale zostało zdegradowane za korupcję. Praca na zapleczu nie spełniała ambicji młodego szkoleniowca, zresztą niedługo potem znalazł nowego mentora - Leo Beenhakkera. 
Miał jednak pecha, bo do statku pod banderą "polska kadra" załapał się, gdy ten zaczął zmierzać na mieliznę. Chętnie, więc z niego wysiadł już kilka miesięcy później. Dostał propozycję od Bełchatowa i trzeba przyznać, że dobrze się spisał, choć trudno stwierdzić ile było tam jego zasługi, bo dostał zespół poukładany przez Pawła Janasa. W każdym razie piąta lokata to zdecydowanie sukces, jak dotąd ostatni w krótkiej, trenerskiej karierze. 
Pod swoje skrzydła dostał Cracovię, która wreszcie miała wyższe aspiracje, niż utrzymanie. Ponad milion euro wydane na transfery zostały całkowicie zmarnowane. Ulatowski zaczął od sześciu porażek, dano mu jeszcze trochę czasu, ale przed końcem rundy dostał wypowiedzenie.
"Każdy trener ma swoją Cracovię" - błysnął kiedyś znajomością złotych myśli. Zresztą przydomek odnoszący się do szlachetnego kruszcu wziął się chyba właśnie od częstego używania tego typu bon motów. Stało się to cechą charakterystyczną Ulatowskiego, ale głównie jako przedmiot kpin. Te wszystkie wpisy po angielsku na Twitterze mające podkreślić inteligencję i oczytanie, świadczyły raczej o sporym pokładzie bufonady oraz braku samokrytycyzmu. Szkoda, że w realu nie potrafił potwierdzić własnych walorów intelektualnych vide słynna konferencja prasowa z Bogusławem Baniakiem. 
Zmiana klimatu na nadmorski nie przyniosła rehabilitacji "złotego chłopca". W Lechii dostał tylko cztery mecze, z których przegrał trzy i szybko podziękowano mu za współpracę. Ostatnim, który zaufał jego umiejętnościom był prezes Miedzi Legnica. Miał tam walczyć o awans do Ekstraklasy, skończyło się kolejną klapą. Opuścił zespół już we wrześniu, zostawiając go na ostatnim miejscu w tabeli. Chwilowo dał sobie spokój z pracą szkoleniową i zajął się komentowaniem piłki w telewizji, co zresztą wychodzi mu równie słabo. Powrót do wymarzonego zawodu będzie trudny, choć polscy prezesi miewają czasem dziwaczne pomysły.



środa, 4 lutego 2015

Wilki ostrzą zęby

fot. sueddeutsche.de
Europa dopiero wybudza się z zimowego snu, ale kolejne ligi powoli wznawiają działania. Dość nieoczekiwanie w ostatnich dniach najwięcej mówiło się nie o największych potęgach klubowej piłki, ale o Wolfsburgu, który owszem jest potęgą, lecz w rywalizacji kobiet. Zawodnicy z Volkswagen Arena błysnęli rekordowym transferem i rozgromili ekipę Pepa Guardioli 4-1. 
Trudno powiedzieć skąd tak nagle wzięła się znakomita forma Wilków. Co prawda to bardzo bogaty klub, wsparcie jednego z największych na świecie producentów samochodów zapewnia przychody pozwalające walczyć jak równy z równym przeciwko ścisłej, niemieckiej czołówce. Mimo to Wolfsburg nie posiada wielkiej tradycji futbolowej, po tytuł mistrzowski sięgnął tylko raz. W 2009 r. pod wodzą Felixa Magatha sensacyjnie zdystansowali konkurentów, na finiszu wyprzedzając o dwa punkty Bayern osłabiony eksperymentami Klinsmanna. Cechą charakterystyczną tamtego zespołu była bardzo ofensywna gra, co trochę dziwi, bo Magath był kojarzony przede wszystkim z żelazną obroną. Błyszczał zwłaszcza duet Edin Dżeko-Grafite, który zapewnił ponad 50 goli, wspierany przez Misimovicia notującego 20 kluczowych podań.       
Idylla trwała krótko. Już po zakończeniu sezonu odszedł trener, został zastąpiony przez Armina Veha - człowieka, który wygrał ligę ze Stuttgartem. Wydawało się, że to rozwiązanie idealnie pasuje do Wolfsburga, lecz rzeczywistość brutalnie zweryfikowała plany, a Veha pożegnano już w połowie sezonu. Drużyna ciągle nie miała problemu z pokonywaniem bramkarzy rywali, Dżeko obronił koronę króla strzelców, jednak defensywa popełniała masę błędów. Skończyło się ósmą lokatą zwiastującą powrót przeciętności. Sukces miał zapewnić ponownie Magath, ale to był idealny przykład, że nie wchodzi się dwa razy  do tej samej rzeki. Wilkom zajrzało w oczy widmo spadku, sytuację musiał ratować Dieter Hecking, który ciągle sprawuję funkcję opiekuna drużyny.
Jego pierwszy pełny sezon pracy przyniósł poprawę. Zespół otarł się o Ligę Mistrzów, ostatecznie Leverkusen było lepsze, ale Wolfsburg awansował do Ligi Europy. Zresztą nieźle im tam poszło i wiosną spotkają się ze Sportingiem Lizbona podczas 1/16 finału.
Obecnie w tabeli tylko Bayern znajduje się wyżej. Przewaga jest na tyle duża, że trudno sobie wyobrazić prześcignięcie Bawarczyków, jednak wicemistrzostwo spokojnie może się stać udziałem Wilków. Mają w tym pomóc coraz śmielsze transfery. Szczególnie dobrze kooperuje im się z Chelsea. Początkowo pozyskali Kevina De Bruyne. Belg był jednym z najlepszych w swojej reprezentacji podczas Mundialu, teraz wyróżnia się wśród kolegów klubowych. Doszedł także Andre Schuerrle nieznajdujący uznania w oczach Jose Mourinho. Obok zakupu Cuadrado przez londyńczyków była to chyba najbardziej spektakularna transakcja zimy. Ten duet może nawiązać do pary, która kilka lat temu dała mistrzostwo. 
W zamian odszedł Ivica Olic, lecz kadra Wilków prezentuje się okazale. Hecking ma duży wybór zwłaszcza z przodu. Bramki mogą zdobywać Perisic, Hunt, Bas Dost czy Helmes. Nawet gracze defensywni Naldo oraz Luiz Gustavo potrafią trafić do siatki rywala. Ricardo Rodriguez to jeden z najciekawszych bocznych obrońców świata. Nie zdziwię się jak trafi na Camp Nou. Drugą perłą jest Maximilian Arnold uważany za czołowego przedstawiciela młodego pokolenia. Zainteresowanie mediów zapewnia z kolei Nicklas Bendtner - częsta gwiazda portali społecznościowych.