poniedziałek, 30 marca 2015

Dalej niepokonani

fot. sport. dziennik.pl
Trudno to nazwać zwycięskim remisem, ale też nie ma dramatu. Jedno oczko wywalczone w Irlandii przybliża nas do zrealizowania celu jakim jest awans na Euro. Zresztą z taką grą nie można było oczekiwać niczego więcej. Sprawdziły się obawy o wiosenną formę naszych, bo wyglądali oni dużo słabiej niż kilka miesięcy temu. Druga połowa momentami przypominała dramatyczną obronę Częstochowy i nie ma co mówić o pechu, bo Irlandczycy zanim wreszcie wpakowali piłkę do naszej siatki dwukrotnie obijali słupek.
Od początku spotkanie toczyło się pod dyktando gospodarzy. Polacy grali nerwowo, notowali dużo strat, w ich poczynaniach nie było płynności. Brakowało klasycznego rozgrywającego, który miałby inny pomysł na konstruowanie akcji, niż tylko posyłanie górnych piłek, zresztą przeważnie do filigranowych skrzydłowych (mających po 1,73 m wzrostu). Taki sposób funkcjonowania wybitnie odpowiadał Irlandczykom, wychowanym by właśnie narzucić przeciwnikowi styl oparty o powietrzne pojedynki.   Jedyną niezłą sytuacją był strzał głową Krychowiaka, jednak minął on słupek i nawet nie zmusiła bramkarza do interwencji. Z kolei podopieczni Martina O'Neilla robili sporo zamętu dzięki wejściom bocznymi sektorami boiska, zwłaszcza za sprawą Seamusa Colemana, co zresztą było stałym elementem wczorajszego meczu.
Zwrot nastąpił po bramce Peszki. Gracz Koloni sprytnie wykorzystał fatalne nieporozumienie irlandzkiej defensywy i otworzył rezultat niedzielnego starcia. Gol korzystnie wpłynął na Polaków, którzy zaczęli przejmować inicjatywę. Mimo to nie potrafili wykreować dogodnej okazji by jeszcze raz pokonać Shaya Givena. Kibice oglądali głównie chaos oraz walkę wręcz, bo zaangażowania nie można było odmówić żadnej z ekip.
Druga połowa to zepchnięcie Polaków do defensywy. Chęć ochrony korzystnego wyniku jest zrozumiały, ale wybrano złą metodę, aby wywieźć z Dublina trzy punkty. Gospodarze coraz częściej niebezpiecznie operowali w okolicach naszego pola karnego, było też widać, że są lepiej przygotowani fizycznie. Tu można mieć spore zastrzeżenia, wiekowi reprezentanci Zielonej Wyspy zabiegali Biało-Czerwonych. Niestety brakowało też kogoś, kto mógłby wejść z ławki i dać nowy impuls naszej drużynie. Nawałka bardzo długo czekał ze zmianami, bo obawiał się utraty jakości po wejściu rezerwowego. Natomiast słusznie wpuścił Sebastiana Milę, który dostał zadanie trochę przytrzymać piłkę z dala od bramki Fabiańskiego. Mocniejsze zaplecze było kluczową kwestią, przecież to właśnie wprowadzony w końcówce Long dał swoim kolegom remis. 
Żal czytać dzisiaj niektóre komentarze siejące defetyzm. Jeszcze kilkadziesiąt godzin temu Nawałka był geniuszem, którego nawet nie można krytykować, a teraz z powrotem jest "typowym przedstawicielem polskiej myśli szkoleniowej". Zwycięstwo z Niemcami nie sprawiło, że automatycznie awansowaliśmy do światowej czołówki w piłce nożnej, natomiast remis w Dublinie nie jest żadną tragedią. Nie jesteśmy też pierwszymi, którym Irlandczycy wpakowali gola w doliczonym czasie. Wcześniej to samo spotkało Niemców oraz Gruzinów. Sytuacja w naszej grupie i tak wygląda dużo lepiej, niż można było przypuszczać przed startem eliminacji.



















niedziela, 29 marca 2015

Oceny za Irlandię

fot. rte.ie
Gra słaba, wynik bardzo dobry. Irlandia była drużyną lepszą, więc trudno mieć pretensje o remis, tym bardziej że nie jesteśmy pierwsi, którzy dostają od nich bramkę w doliczonym czasie. Szkoda jedynie drugiej połowy, kiedy zbyt mocno się cofnęliśmy i oddaliśmy rywalom zbyt dużo pola.
Łukasz Fabiański 7 - generalnie pewnie, ale irytował niecelnymi wykopami. Wybronił za to groźną główkę Keane'a. Przed rzutem rożnym, po którym strzelił Long był raczej faulowany.
Jakub Wawrzyniak 5 - ogromny plus za pierwszą połowę, jednak słabł jak reszta drużyny. Irlandczycy atakowali głównie naszą lewą stroną, co zmusiło Wawrzyniaka do wysiłku. Nie ustrzegł się błędów, lecz w sumie podołał wyzwaniu.
Łukasz Szukała 4  - widać było brak ogrania, jednak przenosiny do Arabii nie podziałały korzystnie. Popełniał więcej błędów niż Glik. Sprokurował rzut wolny po faulu na Waltersie.
Kamil Glik 4+ - udana pierwsza połowa, po przerwie grał już słabiej. Gol wyrównujący w znacznej mierze obciąża jego konto, bo jako lider defensywy nie potrafił ustawić kolegów.
Paweł Olkowski 3 - najsłabszy wśród Polaków. Popełniał sporo błędów po których rywale stwarzali zagrożenie. Około 80 minuty po jego pomyłce Coleman miał idealną sytuacją, na szczęście przestrzelił.
Maciej Rybus 4 - dopóki miał siły to jeszcze coś wnosił, później już tylko statystował. Za mało zmęczył Colemana, który miał siły na nękanie naszych linii obronnych. Powinien zostać zmieniony.
Tomasz Jodłowiec 4 - w ofensywie kompletnie bezproduktywny, zadania obronne wykonywał lepiej, choć kilka razy dał się łatwo ograć.
Grzegorz Krychowiak 7 - kluczowa postać środka pola. Irlandczycy mieli z nim ciężką przeprawę, często nie potrafiąc przejść gracza Sevilli. Szkoda, że nie wykorzystał dośrodkowania z rzutu wolnego. 
Sławomir Peszko 8 - przede wszystkim zdobył bramkę. Oprócz tego sporo biegał i nie zapominał wracać do obrony.
Arkadiusz Milik 4 - może trochę bardzie widoczny od Lewandowskiego z przodu, lecz mniej zaangażowany w destrukcję. Nie radził sobie z potężnie zbudowanymi obrońcami Irlandii.
Robert Lewandowski 5  - widoczny tylko w defensywie, do czego kibice reprezentacji są ostatnio przyzwyczajeni. Starał się rozgrywać z głębi pola, ale to nie był jego dzień. Fakt, że dostawał za małe wsparcie ze skrzydeł.
Rezerwowi grali zbyt krótko












Duńczycy najlepsi w duecie

fot. sport.wp.pl
Pierwszy turniej Speedway Best Pairs Cup, czyli nieoficjalnych mistrzostw świata par rozegrany na Motoarenie skończył się zwycięstwem Duńczyków. Polacy zajęli dobre drugie miejsce, głównie za sprawą fenomenalnej postawy Jarosława Hampela. Niespodzianką była dopiero czwarta lokata Rosjan uchodzących za faworytów. Zawody może nie należały do najciekawszych rozegranych w Toruniu, gdzie warunki do ścigania przeważnie są sprzyjające, ale działo się wystarczająco dużo, żeby być usatysfakcjonowanym.
Jeśli pominąć wyraźnie odstających Manzaresa i Łotyszy, choć Andrzej Lebiediew pokazał na co go stać, kiedy z dopasowaniem motocykla pomógł mu Grisza Łaguta, to obsada turnieju mogłaby spokojnie aspirować do jednej z odsłon Grand Prix. Zabrakło oczywiście Anglików, czyli Woffindena bo reszta i tak nie ma nic do powiedzenia  w światowym speedwayu, obrażonych na cały świat, że ktoś inny śmie organizować zawody żużlowe. Jak widać Polakom wychodzi to nie gorzej, a chyba nawet lepiej (szczególnie to widać podczas wywiadów) biorąc pod uwagę kondycję dyscypliny w jej ojczyźnie.
Co do aspektów sportowych, to potwierdzają się wcześniejsze doniesienia o formie poszczególnych zawodników. Na szczególnie mocnego wygląda Jarosław Hampel. Wczoraj długo nikt nie mógł sobie z nim poradzić, aż dokonał tego Jason Doyle. W finale zaspał start i walka z duetem Iversen-Pedersen była już niemożliwa, ale kibice Falubazu są spokojni przed sezonem widząc swojego lidera w takiej dyspozycji.
Inne odczucia mają pewnie w Gorzowie Wlkp. Krzysztof Kasprzak wciąż szuka i nie sądzę, żeby była to tylko kwestia sprzętu, po prostu wychowanek Unii Leszno jest w dołku. Pewnie gdyby trener Cieślak dał mu więcej biegów, to by się trochę poprawił na słabszych rywalach, ale już wcześniejsze zawody wskazywały, że ten zawodnik ma kłopoty.    
Mieszane odczucia można mieć po występie Piotra Pawlickiego. Chyba doborowe towarzystwo trochę go zdeprymowało, bo momentami jeździł bardzo chaotycznie i popełniał stricte juniorskie błędy. Potencjał ma ogromny, lecz musi jeszcze nabrać doświadczenia. Poza tym to zawodnik bardziej bazujący na ambicji i waleczności, nie jest takim stylistą jak Zmarzlik.
Pośród żużlowców zagranicznych znowu zawiódł Holder. Ostatecznie zdobył 9 punków plus bonus w sześciu startach, co jak na byłego mistrza świata jest wynikiem najwyżej przeciętnym. Jeszcze gorzej zaprezentował się Emil Sajfutdinov, który nawet nie wygrał biegu. Za to Greg Hancock najwyraźniej postanowił udowodnić, że zmiany tłumików nie mają dla niego żadnego znaczenia. Wróżby o zakończeniu dobrej passy Amerykanina po powrocie starych rozwiązań sprzętowych na razie się nie sprawdzają. Pewnie mógłby się poszczycić jeszcze większym dorobkiem, gdyby w każdym biegu nie musiał samotnie walczyć w dwoma rywalami.
Zasłużenie na najwyższym stopniu podium stanęli Duńczycy. Jako jedyna ekipa nie dali się nikomu pokonać. Więcej punktów zdobył Nicki Pedersen, ale bardziej wyróżniłbym Puka Iversena, bo dzielnie dotrzymywał mu kroku. Wiadomo, że trzykrotny mistrz świata nigdy nie jeździ parowo, wiec albo sam sobie wywalczysz odpowiednią pozycję, albo oglądasz plecy całej stawki. Finał był popisem obu panów i teraz to oni wyglądają na głównych kandydatów do zwycięstwa  w całym cyklu.












Zdobyć Zieloną Wyspę

fot. bbc.co.uk
Słowacy wygrali swoje spotkanie, Czesi tylko zremisowali z Łotwą, ale oznacza to, że drużyny z tego regionu pozostają niepokonane w bieżących eliminacjach. Dzisiaj tą serię będą chcieli podtrzymać Polacy, ale zadanie mają trudne. Mam wrażenie, że nad Wisłą lekceważy się reprezentację Irlandii, a to ona jest faworytem wieczornej konfrontacji. Po pierwsze gra u siebie, a  po drugie bardziej musi, ponieważ ewentualna porażka już właściwie pozbawia ich szans na awans do Euro.
Wśród zawodników powołanych przez Martina O'Neilla zdecydowanie dominują gracze angielskich średniaków. Nie są to gwiazdy swoich drużyn, lecz wyrobnicy mający głównie dużo biegać i walczyć. W ogóle walka to będzie kluczowe pojęcie, bo też nie przesadzajmy że Nawałka dysponuje wieloma wirtuozami techniki. Zresztą pogoda ma ponoć być typowo wyspiarska, co nie sprzyja konstruowaniu pięknych akcji.  
W ekipie Irlandii brakuje młodych zawodników, którzy byliby szerzej znani. Największymi gwiazdami ciągle są doświadczeni gracze, od lat stanowiący o sile tej reprezentacji. Jednak nawet oni nie mogą oszukać czasu i dawać z siebie tyle, co kiedyś. Atutem reprezentantów Zielonej Wyspy będzie doświadczenie, ale bardzo brakuje świeżej krwi.
Były bramkarz Newcastle, Manchesteru City, czy Aston Villa Shay Given raczej nie dostanie szansy zatrzymania Lewandowskiego i Milika, bo od początku eliminacji miejsce między słupkami zajmuje David Forde. Robbie Keane pewnie zagra, ale wejdzie tylko z ławki. 34-letni futbolista LA Galaxy nie może zagwarantować, że fizycznie wytrzyma bardzo trudne spotkanie przez 90 minut. Najmłodszy pośród gwiazd Aiden McGeady to zawodnik, który może nam zrobić największa krzywdę. Pomocnik występujący w barwach Evertonu często nie łapie się do składu własnego klubu. Od początku sezonu strzelił dla The Toffees tylko jednego gola, a trener Martinez zapewne wkrótce pozbędzie się go z Goodison Park. Niemniej dla swojej reprezentacji potrafi być bardziej skuteczny, o czym przekonali się Gruzini. Jego dwa trafienia dały wymęczone zwycięstwo.   
W ogóle niebieska strona Liverpoolu stanowi sporą kolonię irlandzką, bo występują tam również Darron Gibson, James McCarthy oraz Seamus Coleman. Ten pierwszy ma kontuzję i dzisiaj nie zagra, w przeciwieństwie do Colemana, którego należy się obawiać. Jak na obrońcę jest usposobiony mocno ofensywnie, trener pewnie nakaże mu naciskać naszą lewą stronę, będącą piętą Achillesową Biało-Czerwonych. W środku pola trzymać grę ma James McCarthy - największa nadzieja młodego pokolenia, oczywiście jeśli wystąpi, choć przy kontuzji Gibsona jest to najbardziej prawdopodobna opcja. Ciekawe, że McCarthy jest wyceniany aż na 17 mln. euro, więc szkoda trzymać taki diament na ławce. Do pomocy powinien dostać Glenna Whelana, o ile będzie on w pełni sił.
Kierownikiem irlandzkiej defensywy jak zwykle będzie solidny John O'Shea. Można współczuć Lewandowskiemu, że będzie musiał ścierać się z tym wzorcowym produktem wyspiarskiej szkoły obrońców. Trzeba też na niego uważać podczas stałych fragmentów gry, bo potrafi nieźle zagrać głową.
Z kolei za bramki są odpowiedzialni Shane Long i Jonathan Walters, a ostatecznie Stokes z Celticu. Keane'a nie liczę, bo on jest w kadrze trochę na innych zasadach. Snajperzy nie odznaczają się wybitna skutecznością, ich zadaniem jest głównie absorbowanie obrońców rywali i robienie miejsce dla piłkarzy wchodzących z drugiej linii. Trzeba też uważać na Wesa Hoolahana, to jeden z nielicznych Irlandczyków, który potrafi zaliczyć kluczowe podanie. Gra dla Kanarków z Norwich, czyli w Championship, ale liczba asyst na jego koncie budzi respekt.













sobota, 28 marca 2015

Anglicy mają nowego bohatera

fot. thefa.com
Wygląda na to, że po latach posuchy ojczyzna futbolu wreszcie może liczyć na swoją drużynę narodową. Anglicy na półmetku eliminacji zanotowali komplet zwycięstw, osiągając przy tym świetny bilans bramkowy 15-1, awans jest już więc właściwie zapewniony. Ich grupa pewnie nie jest najsilniejsza, choć Szwajcaria i Słowenia to zespoły zdolne do sprawienia niespodzianki. Na razie nic takiego nie zaszło, bo ulegały Wyspiarzom kolejno 0-2 oraz 1-3. 
Po klęsce na brazylijskim Mundialu Roy Hodgson zachował posadę chyba tylko dlatego, że brakowało pomysłów kto ma być następcą. Jego osiągnięcia z angielską kadrą są żadne, ale w sumie nie odstawał na tle poprzedników. W ogóle decydenci federacji mają pecha do własnych wyborów. A to Don Revie zrezygnował z funkcji, żeby skorzystać z intratnej propozycji szejków, co oburzyło wrażliwych na własnym punkcie rodaków. A to Glen Hoddle orzekł, że niepełnosprawność jest karą za grzechy z poprzedniego wcielenia. A to Eriksson miał romans z sekretarką. Z kolei McClaren skompromitował się brakiem awansu do Euro2008, a Capello odszedł w dziwnych okolicznościach na kilka miesięcy przed polsko-ukraińskimi mistrzostwami. Wszystkich łączył za to brak wyników.  
Te wydarzenia nie dotyczą jednak 21-letniego Harry'ego Kane'a, który w tym sezonie za sprawą swojej postawy w Tottenhamie szturmem wdarł się na medialne czołówki. Dwa tygodnie temu został wybrany drugi raz z rzędu piłkarzem miesiąca w Premier League. Wcześniej dokonali tego tylko Robbie Fowler, Dennis Bergkamp i Cristiano Ronaldo. W tabeli strzelców właśnie dogonił Diego Costę, być może uda ma się wygrać tą klasyfikację jako pierwszemu Anglikowi od 15 lat.
Trudno powiedzieć, żeby Kane był uznawany za jakiś wielki talent. Oczywiście zaliczał kolejne drużyny młodzieżowe Anglii, ale chyba nie jest to wielkie osiągnięcie, bo trenerzy w tym kraju mają coraz mniejszy wybór personalny. Kiedyś o sile ligi stanowili rodzimi gracze, dzisiaj są spychani na coraz większy margines. Gwiazdami są przeważnie obcokrajowcy ściągani za duże pieniądze, a ekipy oparte o zawodników z Wysp Brytyjskich kojarzą się z topornym stylem i walką o utrzymanie. Trochę paradoksalnie Kane wybił się w Tottenhamie, gdzie ponad 70% kadry stanowią stranieri. 
Być może dlatego wcale nie miał tam łatwo. Minęło sporo czasu zanim dostał prawdziwą szansę, mimo że Koguty nie należą do ścisłej czołówki i mogłyby sobie pozwolić na odpuszczenie kilku meczów w zamian za wypromowanie młokosa. Zamiast tego zbierał doświadczenie będąc wypożyczanym do słabszych klubów, z jego usług korzystały kolejno: Leyton Orient, Milwall, Norwich i Leicester. W poprzednim sezonie Kane wystąpił w Premier League tylko 10 razy, głównie w końcówce rozgrywek. Jeszcze na początku bieżącej edycji klubowych mistrzostw Anglii przesiadywał na ławce rezerwowych. Przełomem był dopiero mecz z Aston Villą, gdzie wszedł z ławki rezerwowych, a jego gol dał drużynie zwycięstwo. Nagrodą dla niego była możliwość występu przez 90 minut w kolejnym meczu i od tego czasu  zdołał zyskać zaufanie Mauricio Pochettino. Szczególnie udany był okres pomiędzy 31 stycznia a 22 lutego, w którym Kane sześć razy w czterech konfrontacjach pokonywał bramkarzy rywali.         
Po usilnym nawoływaniu prasy Roy Hodgson wreszcie zdecydował się powołać napastnika Tottenhamu do reprezentacji. W 72 minucie meczu przeciwko Litwie zmienił Wayne'a Rooneya i kilkadziesiąt sekund później cieszył się ze zdobycia pierwszego gola dla narodowego zespołu. Trudno o lepszą rekomendacją na przyszłość, choć pewnie HurriKaneMania szybko się skończy, to Anglicy będą mieć na lata zawodnika stanowiącego podporę kadry.   














czwartek, 26 marca 2015

Zanim zagrają Polacy

fot. mirror.co.uk
Tak się złożyło, że Biało-Czerwoni zagrają z Irlandią na zakończenie reprezentacyjnego tygodnia. Ten mecz oraz konfrontacje Węgrów z Grekami i Portugalczyków z Serbami odbędą się dopiero w niedzielę o 20.45. Jednak wcześniej kibice piłkarscy nie będą mieć wolnego, bo zaplanowanych jest kilka ciekawych spotkań.
Akurat w naszej grupie jakiekolwiek inne rozstrzygnięcie niż zwycięstwo Szkocji i Niemiec byłoby sensacją graniczącą z cudem. Wyspiarze podejmują słabiutki Gibraltar, a podopieczni Joachima Loewa wyjeżdżają do Gruzji. Fakt, że mistrzowie świata są ciągle w kiepskiej formie, remis z Australią uratowali w ostatnich sekundach, lecz kolejna strata punktów mogłaby im już poważnie zaszkodzić. Dlatego nie wróżę zawodnikom z Kaukazu korzystnego wyniku.     
Znacznie ciekawiej wygląda sytuacja w grupie A. Rewelacyjni Czesi powinni odnieść piąte zwycięstwo z rzędu, wykorzystując słabość obecnej reprezentacji Łotwy. Także drugi czarny koń - Islandia ma łatwego rywala, ponieważ zagra z Kazachstanem. O pozostanie w grze powalczą za to Holendrzy z Turkami, przegrywający właściwie traci złudzenia odnośnie awansu do Euro. Remis może wyrzucić za burtę obie ekipy, co byłoby sporym zaskoczeniem. Trudno jednak nie kibicować fantastycznie poukładanym przez Pavla Vrbę Czechom oraz małej Islandii, która "produkuje" ostatnio całkiem niezłych futbolistów.
Grupa B na razie jest bardzo wyrównana. Słabo prezentują się zespoły, które występowały na Mundialu. Bośnia i Hercegowina wywalczyła dotychczas tylko dwa punkty w czterech meczach, ale z Andorą powinna wreszcie skasować pełną pulę. Belgia ma trudniejsze zadanie, jednak gdy się spojrzy na kadrę Cypru, to Czerwone Diabły są zdecydowanym faworytem. Lukaku  pauzuje ze względu na kontuzję, ale są: Courtois, Kompany, Vertonghen, Alderweireld, De Bruyne, Dembele, Witsel, Fellaini, Benteke, Origi, Januzaj, Carrasco, czy Hazard. Ciągle mam wrażenie, że Marc Wilmots nie potrafi wycisnąć z tej grupy piłkarzy nawet 75% możliwości. W bezpośrednim starciu o pozycję lidera rywalizują Izrael z Walią. Lepszą pozycję wyjściową mają Azjaci, którzy posiadają punkt przewagi i rozegrają ten mecz przed własną publicznością. 
Grupa C to znowu nasi sąsiedzi spisujący się więcej niż przyzwoicie. Przewodząca stawce Słowacja ma okazję urządzić sobie strzelecką kanonadę kosztem Luksemburga. Natomiast o drugie miejsce, dające bezpośredni awans zmierzą się Hiszpania i Ukraina. Dobra postawa ligowych drużyn ze wschodu podczas europejskich zmagań, każe być ostrożnym w przekreślaniu ich szans. 
Trudno natomiast liczyć na niespodziankę podczas rywalizacji grupy E. Wszyscy faworyci grają u siebie i pewnie dopiszą kolejne trzy oczka. Na Wembley zadebiutuje wreszcie Harry Kane - zawodnik robiący furorę w Premier League. Litwinów czeka, zatem ciężka przeprawa, tak jak Estończyków w Szwajcarii. Słowenia sprawdzi formę z ekipą San Marino.
Beznadziejni Grecy doprowadzili do wyrzucenia selekcjonera Claudio Ranieriego. Zastąpił go Kostas Tsanas (jako trener tymczasowy, ostatecznie podpisano kontrakt z Sergio Markarianem), znany Polakom z meczów młodzieżówki Marcina Dorny. Gracze z południa kontynentu i tak mają niewielkie szanse na awans, ale brak zwycięstwa nad Węgrami pogrąży ich już całkowicie. Lider grupy - Rumunia podejmie Wyspy Owcze osłabione brakiem jednego z zawodników, który właśnie rozpoczął nową pracę i nie mógł wziąć wolnego. Ten argument powinien być decydujący na rzecz podopiecznych Anghela Iordanescu. Irlandię Płn. czeka trudniejszy sprawdzian, bo Finlandia postawi pewnie mocne zasieki obronne, a atak pozycyjny niekoniecznie odpowiada reprezentantom Zielonej Wyspy.  
Status quo raczej zostanie zachowany w grupie G. Liderująca Austria gra z Liechtensteinem, a będąca na drugim miejscu Szwecja z Mołdawią. Słabo dotąd spisujący się Rosjanie nie mogą sobie pozwolić, by Czarnogóra urwała im choćby punkt. A przecież u siebie Vucinic, Jovetic i reszta jeszcze w tych eliminacjach nie przegrali.  
W grupie H pozostają jeszcze trzy drużyny mające realne szanse na promocję do Mistrzostw. Chorwacja będzie chciała odskoczyć Norwegii oraz utrzymać przy okazji fotel lidera. Będzie to ciekawe spotkanie także z innego powodu. Bałkańczycy u siebie wygrali oba mecze i legitymują się bilansem bramkowym 8-0, natomiast Skandynawowie podobną skuteczność wykazują w delegacji, z tym że ich bilans bramkowy wynosi 4-0.   
Zachowanie kibiców praktycznie uniemożliwiło Serbom włączenie się do walki o awans. Ostatnią deską ratunku byłoby zwycięstwo nad Portugalią. Liderująca Dania tym razem pauzuje, więc oczy kibiców zainteresowanych rozwojem sytuacji w tej grupie będą skierowane na Lizbonę.    
Mimo zwiększenia puli drużyn, które zagrają na mistrzostwach Europy eliminacje wcale nie są nudne, wręcz przeciwnie. Chyba dawno nie było tylu niespodzianek i porażek faworytów. Mniejsze kraje, o krótszej tradycji piłkarskiej hurtem szturmują bramy Francji. 











środa, 25 marca 2015

Falubaz lepszy w dwumeczu

fot. sport.interia.pl
Na progu sezonu żużlowcy spod znaku Myszki Miki zaprezentowali się lepiej od największych rywali - Stali Gorzów. Każda z drużyn wygrała sparing na własnym torze, ale w bardziej przekonującym stylu uczynili to zielonogórzanie. Od świetnej strony pokazali się przede wszystkim Sasza Łoktajew oraz jeżdżący jak za najlepszych czasów Jarosław Hampel.
Trzeba podkreślić, że mistrz Polski nie mógł skorzystać z Iversena i Zagara (pojechał tylko na wyjeździe), co niewątpliwie znacząco wpłynęło na wyniki. Takie mecze są również okazją do przetestowania sprzętu, więcej biegów dostają żużlowcy drugiego, a nawet trzeciego planu. Trudno, zatem wyciągać daleko idące wnioski, ale pewne tendencje są widoczne. 
Największym zmartwieniem Sławomira Dudka pozostaje forma juniorów. Krystian Pieszczek wydawał się łakomym kąskiem na rynku transferowym, a tymczasem prezentuje się kiepsko. W dwumeczu uciułał ledwie 8 oczek, ale punkty zdobywał głównie na innych młodzieżowcach. A i tak jest liderem tej formacji Falubazu, bo Strzelec, czy Zgardziński to już zupełna katastrofa.
Za to liderzy nadrabiają straty z nawiązką. Na Jancarzu Hampel nie startował, jednak u siebie nie było na niego mocnych. Wątpliwości co do swojej osoby rozwiał również Grzegorz Walasek, który z Protasiewiczem i Łoktajewem stworzy pewnie jedną z mocniejszych drugich linii w lidze. Rosjanin był największym pozytywnym zaskoczeniem, na sześć biegów tylko raz dając się pokonać rywalowi. Jonsson bez fajerwerków, lecz nie schodzi poniżej pewnego minimum.  
W gorzowskim obozie wyróżnił się Zmarzlik, bezwzględnie najlepszy młodzieżowiec nad Wisła, a pewnie i na całym świecie. Mało jest specjalistów lepiej od niego znających tor im. Jancarza, ale podczas spotkania wyjazdowego też jechał rewelacyjnie i bronił honoru swojej drużyny. Szkoda, że Cyfer nie potwierdza potencjału z końcówki poprzedniego sezonu.   
Zawiódł Krzysztof Kasprzak, udało mu się odnieść tylko jedno zwycięstwo w dziewięciu startach. Chyba nie dogadał się jeszcze ze sprzętem, bo dwa defekty budzą niepokój. Generalnie jak na lidera zdobył zdecydowanie za mało punktów. Kompletnym niewypałem okazał się Craig Cook, ciężko mu będzie wywalczyć miejsce  w składzie.
Sundstroem jak zwykle radzi sobie tylko na własnym torze, poza nim jest cieniem samego siebie. Sporo zastrzeżeń trzeba mieć również do duetu Gapiński-Świderski. Pilanin błysnął w pierwszym meczu, jednak dzień później zaliczył poważną wpadkę. Równiejszą formę wykazał wychowanek Sparty Wrocław, szkoda tylko że ustabilizował się na tak niskim poziomie. Można za to na niego liczyć pod względem bonusów. W poprzednim roku, poza Hancockiem miał ich najwięcej spośród ekstraligowej stawki, a sparingi pokazały, że ta rola mu odpowiada.













wtorek, 24 marca 2015

Konflikt wokół kadry

fot. rmf24.pl
Minęło już sporo czasu od ogłoszenia, że nowym kapitanem reprezentacji będzie Robert Lewandowski, ale emocje wokół drużyny narodowej wcale nie opadają. Wręcz przeciwnie, swoją decyzją o niepowołaniu Jakuba Błaszczykowskiego selekcjoner jeszcze mocniej podgrzał atmosferę.
Każdy trener ma prawo kształtować zespół według własnego uznania, ale też każdy podlega krytyce i musi tłumaczyć się ze swoich wyborów. Adam Nawałka też powinien się do tego przyzwyczaić. Nie zmieniło tego zwycięstwo z Niemcami, nie zmieni ewentualny sukces z Irlandią. Czasy kultu jednostki w naszej części świata słusznie odeszły do przeszłości. Zresztą więksi od niego doświadczali nieprzyjemności ze strony opinii publicznej. Aime Jacquet po wygraniu mistrzostwa świata mógł tryumfalnie wypominać dziennikarzom, że się mylili, natomiast wielu innych odchodziło w niesławie, kiedy ich koncepcje nie wypaliły. Brak powołania dla Tomasz Iwana był jednym z głównych argumentów za wyrzuceniem Jerzego Engela, mimo że awansował po 16 latach na Mundial.   
Tak więc to wynik spotkania z Irlandią wpłynie na ocenę decyzji obecnego "narodowego", choć przecież brak jednego zawodnika niekoniecznie musi być kluczowym czynnikiem. Jeśli wygra stanie się bohaterem (przynajmniej na chwilę) nawet dla tych, którzy niedawno nazywali go "Zawałką", jeśli straci punkty sprawa Błaszczykowskiego będzie się za nim ciągnąć do końca eliminacji.
Nawałka cały czas twierdzi, że chodzi wyłącznie o kwestie sportowe. To właśnie mnie najbardziej wkurza, bo nie ma odwagi powiedzieć prawdy, co tylko zaognia sytuację. Błaszczykowski zagrał ostatnio pełne 90 minut w Bundeslidze, wypracował dwa gole dla BVB  i niby pod względem sportowym ustępuje choćby Michałowi Żyro? Kuba nie pasuje do obecnej kadry - ok, Nawałka boi się konfliktu między byłymi kolegami z Dortmundu - ok, ale opowiadanie takich dyrdymałów tylko ośmiesza byłego kapitana. Rozumiem, że Wojciech Szczęsny dzielnie zmierzający po Puchar Anglii nie ma problemów z przesiadywaniem na ławce rezerwowych. Albo zasady są takie same dla wszystkich, albo traktuje je się tylko jako pretekst. 
Nie do końca jasna jest również sprawa z konferencją prasową, na której Błaszczykowski miałby oficjalnie przyznać, że godzi się z nową rolą w reprezentacji. Może to tylko plotka, ale jeśli ktoś naprawdę coś takiego wymyślił, to trzeba go trzymać jak najdalej od zespołu narodowego.
Częste są również głosy, że w ogóle nie należy się tą sprawą zajmować. To dziecinada, problemy trzeba rozwiązywać, a nie przemilczać, bo za chwilę wybuchną ze zdwojoną siłą. Wiadomo, że Lewandowski, Szczęsny i Krychowiak tworzą frakcję, która słabiej się dogaduje z Piszczkiem, czy Błaszczykowskim. Trudno, tak już jest między ludźmi, ale czy aż tak radykalne kroki są uzasadnione? Coraz mniej wierzę w powrót byłego kapitana do kadry, choć jego duch będzie tam ciągle obecny, jak duch Banka w Makbecie.    




niedziela, 22 marca 2015

Realu strach przed Barceloną

fot. dailymail.co.uk
Dziwnie układa się w tym sezonie liga hiszpańska. Kiedy w październiku Królewscy wygrali El Clasico na Santiago Bernabeu 3-1, wydawali się głównym faworytem do zdobycia tytułu. Z kolei Katalończycy przegrali wtedy pierwszy ligowy mecz, by po chwili popaść w spory dołek formy. Wydawało się nawet, że Luis Enrique może stracić posadę. Teraz rolę się odwróciły. 
Kilka miesięcy spędzonych za plecami piłkarzy Ancelottiego dobiegło końca. Słabsza postawa najgroźniejszych rywali od początku roku sprawiła, że piłkarze Blaugrana zmienili ich na pierwszym miejscu w tabeli. Sami mylili się tylko dwukrotnie, a co ciekawe przeciwko słabszym drużynom. Tuż po wznowieniu rozgrywek patent na futbolistów Enrique znalazł Real Sociedad, jeszcze większą sensację sprawiła Malaga wygrywając na Camp Nou.      
W tym czasie Barcelona trzykrotnie pokonała Atletico i dwa razy Manchester City, nie licząc pomniejszych tryumfów. Styl w jakim się to odbyło przypominał najlepsze czasy Pepa Guardioli. Messi znowu bryluje, jego statystki sięgają kosmicznych osiągnięć, czego nie można powiedzieć o Cristiano Ronaldo. Od kiedy Portugalczyk otrzymał Złotą Piłkę znacznie obniżył loty. Coraz częściej puszczają mu też nerwy i zachowuje się w skandaliczny sposób. Zamiast wesprzeć kolegę z drużyny - Garetha Bale'a, który ostatnio zbiera srogie recenzje swoich występów, jeszcze mocniej go dołuje jakimiś  fochami. Takich problemów nie ma Luis Enrique, mimo że Neymar i Suarez mogliby się czuć przyćmieni przez Messiego.    
Real również zaczął rok od porażki, ale wpadka z Valencią nie przynosi wielkiego wstydu. Cztery kolejne mecze szybko zaprzeczyły pogłoskom o kryzysie, aż derbowa klęska sprawiła, że coś pękło w zespole. Niedługo potem madrytczycy tracili jeszcze punkty z Bilbao oraz Villarreal, a nawet jeśli wygrywali to w nieprzekonującym stylu, strzelając mało bramek. Tajemnicą nie są konflikty wewnątrz drużyny. Właściwe przesądzone jest odejście Khediry, Ancelotti też stracił status niezastąpionego. Jednak dziś wieczorem to wszystko powinno odejść w niepamięć, bo Królewscy muszą sobie zdawać sprawę z konsekwencji ewentualnej porażki. Wtedy dogonienie Barcelony będzie praktycznie niemożliwe.    
Na korzyść Blaugrana przemawia również chęć rewanżu za porażkę w rundzie jesiennej. Wtedy świetnie zaczęli mecz, już w 4 minucie Neymar otworzył wynik, lecz później do głosu doszedł Real. Najpierw z karnego wyrównał Ronaldo, a zwycięstwo dały gole Pepe oraz Benzemy. Tamto spotkanie należało do bardzo ciekawych, łączna liczba strzałów przekroczyła 30 i obie ekipy miały swoje okazje, by podwyższyć wynik. W ogóle pod względem atrakcyjności ostatnie lata są łaskawe dla kibiców, mniej niż trzy gole padły w tej dekadzie tylko raz, gdy nauczony laniem na Camp Nou Mourinho zastosował zachowawczą taktykę.
Real czeka trzy lata, aby wywieźć ze stolicy Katalonii komplet. Ich ewentualne zwycięstwo, można by uznać za sensację. Choć klasyki ze swej natury są mniej przewidywalne, prawdopodobnie Królewscy chętnie zgodziliby się na remis, chyba że dzisiejszy mecz będzie początkiem kolejnego zwrotu akcji w La Liga.













sobota, 21 marca 2015

Jedyny taki weekend

fot. gazetakrakowska.pl
Ostatnia przed przerwą reprezentacyjną kolejka Ekstraklasy zapowiada się wyśmienicie. A to za sprawą dwóch prestiżowych spotkań, które przynajmniej w teorii mają być ozdobą polskiej ligi. W sobotę przy Reymonta dwie krakowskie ekipy rozstrzygną kwestię prymatu w dawnej stolicy Polski, natomiast dzień później klasyk Lech-Legia.
Krakowianie przystąpią do spotkania w odmiennych nastrojach. Zespół Roberta Podolińskiego przełamał się w poprzedniej serii rozgrywek wygrywając z Piastem, ale w Pucharze Polski doznał kompromitacji odpadając z Błękitnymi Stargard Szczeciński, choć grał w dużej mierze rezerwowy skład. Posada trenera wisi na włosku, ewentualnie przegrana Święta Wojna prawdopodobnie pociągnie za sobą zmianę osoby kierującej drużyną. Problemem Pasów jest postawa na obcych stadionach, gdzie wygrali dotąd tylko raz. Przed własną publicznością osiąga dużo lepsze rezultaty, tej wiosny potrafiła na przykład zremisować ze Śląskiem, czy Lechem.
Wisła już zmieniła szkoleniowca i debiut wyszedł obiecująco. Przy Łazienkowskiej piłkarze Kazimierza Moskala zagrali najlepszy mecz tej rundy, jednak w dalszym ciągu czekają na zwycięstwo. Do wielkich zmian w składzie nie doszło, chociaż obecność w pierwszej jedenastce Stępińskiego i Garguły stanowiło niespodziankę. Dla Wisły własny obiekt nie jest atutem, wygrywa tam tylko co trzeci mecz i strzela przy tym niewiele bramek. Poprzedni tydzień pokazał jednak, że Biała Gwiazda ciągle dysponuje sporym potencjałem, problem tylko żeby wydobyć to z piłkarzy. Motywacja powinna być na odpowiednim poziomie, ponieważ poprzednie derby zakończyły się porażką i teraz Wiślacy będą chcieli udowodnić swoją wyższość nad sąsiadami.
Legia przyjeżdża na Bułgarską w roli faworyta. Będzie to ostatni epizod tryptyku, który zafundował mistrzowi Polski terminarz. Ze Śląskiem udało się łatwo wygrać, Wisła postawiła poprzeczkę znacznie wyżej. Momentami wyglądało, że warszawianie są zaskoczeni ambitną postawą rywali. W przypadku Legii dochodzi element rotacji, więc tak naprawdę co tydzień mamy do czynienia z inną drużyną. Nigdy nie wiadomo, jaką jedenastkę akurat desygnuje Henning Berg, stąd duża chimeryczność. Jak na lidera dorobek punktowy Wojskowych nie zachwyca. Wyjazdy nie stanowią dla nich problemu, choć jednak ponoszą tam dwa razy więcej porażek niż przy Łazienkowskiej. Ewentualne trzy punkty wywalczone z Lechem będą oznaczać praktycznie obronę tytułu mistrzowskiego.   Lech zatem gra o utrzymanie złudzeń. Inna sprawa, że wymaganie od Macieja Skorży walki o tytuł jest mocno przesadzone, wystarczy sobie przypomnieć, na której pozycji znajdował się Kolejorz, gdy zwalniano Mariusza Rumaka. W dalszym ciągu jest to drużyna w trakcie tworzenia, potrafiąca wygrać z każdym w lidze, natomiast ma problem, aby utrzymać formę przed dłuższy czas. Kiedy poznaniacy mają wsparcie swojej publiczności są o niebo skuteczniejsi. Jesienią w bezpośredniej konfrontacji padł remis, ale Legia wyrównała w doliczonym czasie, więc Lechici mają jej coś do udowodnienia.










  

piątek, 20 marca 2015

Kiepskie losowanie Polaków

fot. sport.wp.pl
Jerzy Dudek nie miał szczęśliwej ręki dla Polaków występujących w Lidze Europy. Obrońca trofeum - Sevilla z Krychowiakiem na pokładzie będzie musiała sobie poradzić z Zenitem St. Petersburg, który wygrał Puchar UEFA w 2008 r. Rosjanie poprzednio pokonali drużynę innego Polaka - Kamila Glika, zresztą reprezentacyjny obrońca strzelił gola w rewanżu. Kadra Rosjan budzi respekt, grają tam między innymi Garay, Hulk, Danny czy Axel Witsel, który kiedyś złamał nogę Marcinowi Wasilewskiemu.
Łukasz Teodorczyk ma podobną skalę trudności, Fiorentina właśnie nie dała szans Romie, a wcześniej odprawiła Tottenham. O utracie Cuadrado już nikt nie pamięta, bo zespół zyskał nową gwiazdę w postaci Mohameda Salaha. Podczas całej tegorocznej przygody w Europie ekipa z Toskanii przegrała tylko z Dynamem Mińsk, kiedy była już pewna awansu z grupy. Wielkim atutem jest także skuteczność, jak dotąd jeszcze nikt nie potrafił ustrzec się przed stratą gola przeciwko podopiecznym Vicenzo Montelli. Ukraińcy w wielkim stylu wyeliminowali Everton, lecz teraz mają jeszcze trudniejsze zadanie. W tej konfrontacji faworytem będą piłkarze z Półwyspu Apenińskiego. 
Więcej szczęścia miała druga drużyna naszych wschodnich sąsiadów. Dnipro niespodziewanie uporało się z Ajaksem i w nagrodę zagra o półfinał z Club Brugge. Jest to mało efektowny zespół, oparty głównie na jednym zawodniku - Jewhenie Konoplance, aczkolwiek Rotań, czy Zozoula też potrafią być groźni. Z kolei Belgowie są prawdziwym czarnym koniem. Ich atutem jest przede wszystkim rewelacyjna gra na obcych boiskach, gdzie zanotowali komplet zwycięstw. Nawet ze Stambułu wywieźli wiktorię, choć pierwsi stracili bramkę. W ogóle Besiktas uchodził za murowanego faworyta, a tymczasem Brugia zaaplikowała im łącznie pięć goli. Próżno szukać tam wielkich gwiazd, siłą jest świetnie funkcjonująca maszyna będą dziełem autorstwa Michela Preud'homme'a.
Najciekawiej zapowiada się konfrontacja Wolfsburga z Napoli, która spokojnie mogłaby być finałem. Wilki bez problemów przeszły Inter, sprawę rozstrzygając praktycznie w pierwszym meczu. Trochę przystopował Bas Dost, lecz akurat do strzelania jest tam też kilku innych piłkarzy. Napoli również bardzo się nie napociło z Dinamo Moskwa, choć dało się zaskoczyć szybkim trafieniem Kuranyi'ego. W rewanżu można już było spokojnie kontrolować sytuacją i dzięki temu Rafa Benitez ma szansę na kolejny tryumf w Lidze Europy. 
Polacy powinni być też zainteresowani tymi rozgrywkami z innego powodu. Finał odbędzie się na Stadionie Narodowym, więc jeśli dojdzie do spotkania Zenitu z drużyna ukraińską, to emocje pozasportowe gwarantowane. Murawa może się zamienić w pole bitwy, tak jak podczas olimpijskiego meczu piłki wodnej w 1956 r. między Węgrami a ZSSR, tuż po krwawym stłumieniu budapesztańskiego powstania. Natomiast mieszkańcy stolicy będę pewnie świadkami kryterium ulicznego między zwaśnionymi stronami.









    

Zostało ośmiu

fot. sport.wp.pl
Dwa hity i dwa starcia, które pewnie mniej zainteresują postronnych kibiców to bilans losowania ćwierćfinałów Ligi Mistrzów. Nie jest natomiast powiedziane, że teoretycznie słabsze konfrontacje będą mniej ciekawe, bo każda z drużyn, która awansowała aż do tej fazy musi potrafić grać w piłkę.
Najbardziej zadowolony jest pewnie Juventus, gdyż Monaco w tak doborowym towarzystwie uchodzi za kopciuszka. Oczywiście przed dwumeczem z Arsenalem nikt, łącznie z piszącym te słowa nie dawał im szans, a jednak podopieczni Leonardo Jardima potrafili wspiąć się na wyżyny umiejętności i sprawić sensację. Inna sprawa, że Kanonierzy to od lat drużyna, która nie zdobywa najważniejszych trofeów, Włosi powinni wykazać większą skuteczność. Zresztą niewiele brakło Arsenalowi, żeby jednak znalazł się w 1/4. Gracze z Księstwa zagrali tylko jeden dobry mecz, na Starą Damą może to być za mało. Z kolei Bianconeri bez problemów pokazali miejsce w szeregu Borussii Dortmund sygnalizując rosnącą formę.  
Powodów do rozpaczy nie maja także w Monachium. Porto ma młodą, niedoświadczoną drużynę, dla której sama możliwość rywalizacji na tym szczeblu już jest sukcesem. Ofensywny styl gry Portugalczyków też powinien odpowiadać Lewandowskiemu i spółce. Jeśli dojdzie do wymiany ciosów, to przewaga mistrza Niemiec nie podlega dyskusji.
Niesamowicie szkoda, że UEFA podtrzymała kuriozalną decyzje o czerwonej kartce dla Ibrahimovicia, co skutkuje zawieszeniem w pierwszym spotkaniu. Niby Paryżanie pokazali klasę również bez swojego lidera, ale drugi raz taka sztuka może się nie udać. Szczególnie, że Barcelona będzie jeszcze mocniejszym przeciwnikiem niż Chelsea. Ostatnie tygodnie wskazują Katalończyków jako głównych faworytów do wygrania całych rozgrywek. Natomiast Paryżanie na własnym podwórku prezentują się co najwyżej przeciętnie, zatem ten dwumecz może być tylko hitem pozornym. 
Ciekawiej przedstawiają się derby Madrytu będące rewanżem za ubiegły finał. Real słabnie w oczach, pojawiają się spekulacje o konfliktach w zespole, a także braku zaufania do trenera. Fochy stroi Cristiano Ronaldo zachowując się fatalnie po golu swojego kolegi. Bale bez przerwy wysłuchuje żali pod swoim adresem, tak jakby on kazał wydać Perezowi na siebie absurdalne pieniądze. Na tym tle Atletico nie pokazuje ostatnio genialnego futbolu, ale przynajmniej ciągle wydaje się być monolitem. Wśród Rojiblancos żywa jest chęć rewanżu za lizbońską porażkę, więc motywacja powinna być po ich stronie.      
















czwartek, 19 marca 2015

Półwysep trenerów

fot. dailymail.co.uk
Sensacyjny tryumf FC Porto pod wodzą Jose Mourinho w Lidze Mistrzów stworzył modę na trenerów z Półwyspu Iberyjskiego, szczególnie że w tym samym sezonie Rafa Benitez sięgnął z Valencią po Puchar UEFA. Zwłaszcza Portugalia jest tutaj fenomenem, mały kraj potrafił uczynić ze swoich szkoleniowców towar eksportowy. Liczebnie prawie cztery razy większa Polska cieszy się jeśli ma reprezentanta na ławce hiszpańskiego drugoligowca. 
Jednak rzadko komu udaje się utrzymać na szczycie tak długo jak Mourinho. Przeważnie po zmianie klubu na mocniejszy sukcesy przychodzą z większym trudem. Kilka osób typowanych do roli następcy The Special One przepadło w przeciętności. Natomiast ciągle pojawiają się następcy, którzy aspirują do przejęcia pałeczki od starszych kolegów.
Niegdyś za czołowego przedstawiciela młodszego pokolenia uchodził Juande Ramos. Stworzył on z Sevilli trzecią siłę ligi hiszpańskiej, ale przede wszystkim zabłysnął wynikami w Europie. Andaluzyjczycy dwa razy z rzędu wygrali Puchar UEFA, dokładając również Superpuchar Starego Kontynentu. Rozgromienie Barcelony na stadionie Ludwika II musiało smakować wyjątkowo. Drugiego hiszpańskiego giganta Sevilla ograła rok później w Superpucharze kraju.    
Ramos pożegnał klub dość niespodziewanie, przyjmując ofertę Tottenhamu. W Londynie nie mógł znaleźć wspólnego języka z podopiecznymi.. Wymagał choćby zdrowszego odżywiania, co dla Anglików było nie do przyjęcia. Po roku włodarze Kogutów uznali, że zatrudnienie Hiszpana było pomyłką i odprawiono go z kwitkiem. Wyspiarska przygoda mocno zaciążyła na opinii Ramosa, więc propozycja z Realu zaskoczyła chyba wszystkich, pewnie łącznie z nim samym. Dokończył sezon, ale Królewscy nie byli zainteresowani dalszą współpracę. Kolejnym pracodawca było CSKA Moskwa i znowu niewypał. Kilkadziesiąt dni później rozwiązano kontrakt. Stabilizację odnalazł w Dniepropietrowsku, gdzie zabawił prawie cztery lata, ale jak na kogoś, kto miał być selekcjonerem Hiszpanii, Ukraina nie jest wymarzonym kierunkiem.
Następcą Ramosa w Sevilli był Manolo Jimenez. Były gwiazda klubu dostała spory kredyt zaufania, niestety nie potrafiła nawiązać do sukcesów poprzednika. W końcu cierpliwość do niego się skończyła i Jimenez musiał szukać szczęścia poza Andaluzją. Później trenował jeszcze AEK Ateny i Saragossę, aż wyjechał na Półwysep Arabski. Spekulowano też, że może trafić do Wisły Kraków.
Andre Villas-Boas karierę rozpoczął w bardzo błyskotliwy sposób. Jeden sezon w Porto zakończony potrójną koroną pozwolił mu się wypromować i od razu trafić do Chelsea. Chyba za szybko, bo na Wyspach utracił status genialnego dziecka trenerskiego fachu. Kibice The Blues kojarzą jego rządy z pasmem wpadek, także Tottenhamu nie zdołał doprowadzić do wielkich tryumfów, choć otarł się o Ligę Mistrzów. Odnalazł się w Zenicie, gdzie znowu radzi sobie znakomicie, a że jest jeszcze młokosem wśród szkoleniowców ma szansę znowu przebić się na szczyt.
Quique Flores położył podwaliny pod obecne sukcesy Atletico Madryt. Wygrał z nim pierwszą edycję Ligi Europy oraz dołożył kontynentalny Superpuchar. Po odejściu z Vicente Calderon nie znalazł jednak uznania w oczach menadżerów największych klubów. Skorzystał zatem z możliwości zarobienia pieniędzy zaproponowanych przez szejków. Obecnie jego celem jest utrzymanie Getafe w La Liga.
Puchar UEFA/Liga Europy to ulubione rozgrywki dla młodych trenerów z Półwyspu. Zwycięstwo w nich ma także w swoim dorobku Unei Emery, który dokonał tego z Sevillą. Już w Valencii uchodził za niezwykle zdolnego szkoleniowca, jednak cztery lata spędzone na Mestalla nie przyniosło znaczących sukcesów. Nie do końca było to jego winą, bo po prostu z taką drużyna nie mógł osiągnąć nic więcej. Moskiewską przygodę najchętniej by pewnie zapomniał, ale powrót do Hiszpanii znów ustawił Emery'ego w gronie czołowych przedstawicieli młodego pokolenia zasiadających na ławce trenerskich.     
A Valencia zyskała już nowego idola. Portugalczyk Nuno Santo w dorobku ma jedynie pracę z Rio Ave, ale idzie mu świetnie. Jego piłkarze plasują się na ligowym podium, a powrót do Ligi Mistrzów po dwóch słabszych sezonach byłby przyczynkiem do napisania swojej własnej historii.



   







poniedziałek, 16 marca 2015

Cała Polska widziała

fot. sport.interia.pl
Po raz kolejny nie udało się uczciwie rozstrzygnąć meczu Wisła - Legia. Formalnie padł remis 2-2, ale gospodarze nie zasłużyli nawet na jeden punkt, bo Michał Żyro zdobył bramkę pomagając sobie ręką. Tak jak pisałem wczoraj sędziowskie wpadki stają się regułą ligowego klasyku, ciekawe jednak że przeważnie zdarzają się one tylko na korzyść jednej z drużyn.

Piłkarsko był to raczej mecz walki. Oba zespoły zaprezentowały niewiele ładnej piłki, szczególnie w drugiej połowie. Wisła zagrała najlepszy mecz tej wiosny, ale głównie pod względem ambicji, bo do formy sportowej jeszcze daleko. Skazywani na porażkę postawili się wyżej notowanemu przeciwnikowi i byli dla niego równorzędnym rywalem.
Mogło być nawet lepiej, ale fatalny błąd bramkarza Buchalika, który zrobił rzecz niedopuszczalną mijając się z piłką i nie przecinając jej lotu, skutkował samobójem Jovicia. Zresztą kto wie co jeszcze w końcówce wymyśliłby arbiter, bo gospodarze przez całe spotkanie padali jak muchy w polu karnym, aż więc ich symulowanie mogłoby przynieść skutek.
Oczywiście oszust Żyro nie poniesie żadnych konsekwencji, gdyż ludzie zasiadający w Komisji Ligi nie mają jaj napiętnować takiego zachowania. Ewentualnie gdyby się to zdarzyło piłkarzowi Podbeskidzia, czy Korony, to być może, ale nie Legii. Niestety czas powiedzieć wprost, że człowiek stojący na czele polskich sędziów - pan Przesmycki nie radzi sobie z tą robotą i poszukać na jego miejsce kogoś kompetentnego, być może z zagranicy. 
















niedziela, 15 marca 2015

Z nową miotłą na Legię

fot. wprost.pl
Prawie osiem lat temu Kazimierz Moskal był już w podobnej sytuacji. Przejmował zespół w trakcie rundy wiosennej i niemal od razu musi mierzyć się z Legią, choć wtedy miał przynajmniej kilkanaście dni na zaprowadzanie własnych porządków, a i warszawianie byli dużo słabsi. W każdym razie powtórkę wyniku 3-1 piłkarze spod Wawelu wzięliby z pocałowaniem ręki. Przy Reymonta ciągle wyczekują pierwszego ligowego zwycięstwa w 2015 r., przed przerwą reprezentacyjną dostaną jeszcze dwie szanse na jego odniesienie.
Wyjazd na Łazienkowską zapowiada się jako trudniejszy mecz niż derby przed własną publicznością, choć niekoniecznie tak musi być. Podopieczni Moskala przystąpią dzisiaj do rywalizacji bez żadnej presji, bo nikt nie oczekuję od nich nawet remisu. Co ciekawe w tym sezonie Wisła lepiej radzi sobie w delegacji, przede wszystkim pod względem liczby strzelonych goli. Z drugiej strony mistrz Polski rzadko traci punkty u siebie. W stolicy wygrały tylko Jagiellonia i Bełchatów, jednak Legia wystawiła wówczas rezerwy, dodatkowo jeden punkt udało się zgarnąć Lechowi oraz Górnikowi Zabrze.
Biała Gwiazda od prawie pięciu lat czeka na tryumf  przywieziony ze stadionu Wojska Polskiego. Wtedy Paweł Brożek trzy razy pokonał Jana Muchę, czym pogrążył zespół prowadzony przez Stefana Białasa. Z kolei ostatnie zwycięstwo nad Legią to sukces ekipy Franciszka Smudy, która w  rundzie jesiennej poprzedniego sezonu wygrała u siebie 1-0. Od tamtego czasu rozegrano jeszcze dwa spotkania, jedno zakończone remisem, a drugie wygrali warszawianie.
Jesienią Legia wywiozła z dawnej stolicy Polski trzy punkty, pewnie wygrywając 3-0. Niestety nie obeszło się bez kontrowersji sędziowskich. Pierwszą bramkę Orlando Sa zdobył z ewidentnego spalonego, czego nie dostrzegł asystent Szymona Marciniaka. Kolejne dwa gole padły już w 90 minucie i były efektem rzucenia przez Wisłę wszystkich sił do odrabiania strat.
Ostatnio wypaczanie wyników konfrontacji wiślacko-legijnych na korzyść tych drugich stało się normą. Wciąż trudno zapomnieć o kuriozalnym Sebastianie Jarzębaku, który nie potrafił dojrzeć, że piłka o dobre pół metra wyszła poza linię końcową. Po jego popisie zrezygnowano z sędziów bramkowych, ale sam arbiter ani myślał odejść z zawodu, bo do dzisiaj biega z gwizdkiem po murawie. Na szczęście tylko w I lidze. Dzisiejsze starcie poprowadzi Mariusz Złotek i oby nie stał się za kilka godzin głównym aktorem widowiska.
Największą niespodzianką pozostaje skład, które zdecyduje się desygnować Kazimierz Moskal. Jego poprzednik był znany z przywiązania do nazwisk i niechęci w poszukiwaniu nowych rozwiązań. Następca od początku jest zmuszony do improwizacji, choćby z powodu żółtych kartek. To one wyeliminowały z hitowego meczu Głowackiego oraz Sadloka. Brak tego drugiego może być nawet wzmocnieniem, bo wiosną prezentował się fatalnie, natomiast kapitan Wisły był jej filarem defensywnym. Prawdopodobnie zastąpi go młody Piotr Żemło.
Coś czuję, że Moskal skończy również z wynalazkami typu Boguski jako defensywny pomocnik i były reprezentant Polski wróci do formacji ofensywnej. Brożkowi przyda się ktoś do pomocy w polu karnym.
Henning Berg dysponuje wszystkimi zawodnikami, ale pewnie zdecyduje się na jakieś zmiany w stosunku do zeszłotygodniowej potyczki. Być może od pierwszej minuty zagra Ondrej Duda, a Saganowskiego zastąpi Portugalczyk Sa. 
















sobota, 14 marca 2015

Powrót do przeszłości: era Holendrów w Wiśle

fot. ekstraklasa.net
Końcówka maja 2011 r., Wisła właśnie przegrała u siebie z Polonią Warszawa, ale wypełniony po brzegi stadion wcale nie  rozpacza, wręcz przeciwnie zaczyna się świętowanie trzynastego tytułu mistrzowskiego, jak dotąd ostatniego. Trener Robert Maaskant popala cygaro i jeździ po murawie rowerem. Za pół roku przegrane derby przesądzą o zmianie opiekuna drużyny oraz zakończeniu okresu holenderskiego, przynajmniej formalnie, bo ze skutkami podjętych wówczas decyzji klub zmaga się do dzisiaj.
Kompromitacja z Karabachem sprawiła, że nowej pracy musiał szukać Henryk Kasperczak. Jego następca - Tomasz Kulwik od początku był uważany za opcję tymczasową. Rzeczywiście były piłkarz Wisły długo nie prowadził zespołu, zastąpił go właśnie Maaskant. Gdy obejmował Białą Gwiazdę miała ona na koncie sześć punktów w trzech meczach, więc znajdowała się w szerokiej czołówce tabeli. W debiucie ograł ligowego autsajdera - Polonię Bytom, jednak później było coraz trudniej. Ładna gra z Jagiellonią i Koroną usprawiedliwiła straty punktów, ale kiedy w trzech kolejnych spotkaniach Wisła również nie odniosła zwycięstwa, zaczęto krytykować szkoleniowca. 
On sam nie widział problemu, co jeszcze mocniej irytowało kibiców i budziło wątpliwości, czy trener małych klubów holenderskich nadaje się do drużyny mającej co roku walczyć o mistrzostwo. Falę niezadowolenia zatrzymało wbicie Lechii pięciu goli, ale było to dopiero drugie zwycięstwo w siódmym spotkaniu pod dowództwem Maaskanta.
Poprawa okazał się chwilowa, bo już tydzień później Lech bez problemów udzielił Wiśle lekcji skutecznego futbolu. Posada trenera zawisła na włosku i gdyby derby zakończyły kolejną stratą punktów, pewnie znowu zmieniono by szkoleniowca. Długo na to się zapowiadało, bo po 90 minutach kopaniny utrzymywał się wynik 0-0, aż Boukhari wykorzystał chyba jedyną dogodną sytuację tego spotkania i uratował szefowi posadę. Następnym rywalem była Legia, która pod Wawelem poległa 0-4, dzięki czemu Maaskant w kilkanaście dni stał się bohaterem.
Dobra postawa pod koniec roku sprawiła, że Biała Gwiazda znowu zaczęła myśleć o wygraniu ligi. Najlepsze przyszło jednak wiosną. Transfer Maora Meliksona dał drużynie gwiazdę. Izraelczyk szybko stał się wybijającą postacią całej ligi. Wisła gromadziła punkty, a wobec częstych wpadek rywali mistrzostwo miała zaklepane już na trzy kolejki przed końcem, po wygranej z Cracovią, którą zapewnił oczywiście Maor.  
Kampania europejska rozpoczęła się pięcioma zwycięstwami z rzędu, lecz jedna porażka w decydującym starciu przesądziła o braku awansu do Ligi Mistrzów. W Nikozji zabrakło kilku minut, choć Wiślacy praktycznie przez cały mecz ograniczali się tylko do obrony. Kto jednak pamięta, że Niemcy na Narodowym spokojnie mogli nam wbić kilka goli, a sam Bellarabi zaliczyć hattricka? Tak czy inaczej, to był koniec tamtego zespołu. Szanse na obronę tytułu malały, w Lidze Europy też nie szło, aż wspomniane na początku derby były gwoździem do trumny dla Maaskanta
Trudno jednoznacznie ocenić okres holenderski. Z jednej strony udało się osiągnąć sukces sportowy, na który kibice Wisły czekają do dzisiaj, drużyna momentami pokazywała piękną piłkę, a tacy zawodnicy jak Kirm czy Małecki grali życiówkę. 
Jednak trener z biegiem czasu zatracił umiejętność współdziałania z tą grupą ludzi. Trudno było tolerować, że klub coraz mocniej obsuwa się w tabeli, a Maaskant nie ma na to recepty. Ogromnym błędem było ściąganie masy miernych zawodników z różnych stron świata. Długi będące skutkiem tamtej rozrzutności do dzisiaj pozostają młyńskim kołem uwiązanym u szyi. Momentami na murawie występował tylko jeden czy dwóch Polaków, co skutkowało przekształceniem drużyny w zbieraninę. Choć za politykę transferową bardziej trzeba winić ówczesnego dyrektora sportowego - Stana Valckx'a. Sam Maaskant wielkiej kariery nie zrobił. Po krótkiej przygodzie w USA i na Białorusi, wrócił do ojczyzny, gdzie znowu próbuje się wybić z holenderskimi przeciętniakami.  














wtorek, 10 marca 2015

Mecz w cieniu El Clasico

fot. dailymail.co.uk
Słabsza postawa w ostatnich dniach sprawiła, że Real stracił prowadzenie w lidze hiszpańskiej na rzecz Barcelony. Powszechnie krytykowana ekipa Carlo Ancelottiego dostanie szansę na przełamanie z rywalem, który wyjątkowo jej pasuje. Wieczorem Santiago Bernabeu będzie świadkiem konfrontacji Królewskich z Schalke. Pierwsze spotkanie pewnie wygrali Hiszpanie 2-0, więc sprawa awansu do kolejnej rundy wydaje się już rozstrzygnięta, lecz oba zespoły lubią grę ofensywną, więc emocji nie powinno zabraknąć.
Oczywiście w obozie obrońcy trofeum z tyłu głowy mają El Clasico, którym za niespełna dwa tygodnie będzie żył piłkarski świat. Ancelotti to jednak zbyt doświadczony trener, żeby nie wziąć pod uwagę aspektu psychologicznego przed konfrontacją z Barceloną. W ich najlepszym interesie jest przerwanie dyskusji o kryzysie, zresztą mocno przesadzonej, bo Real owszem tracił ostatnio punkty, jednak z ekipami nieobliczalnymi. Jasne, że nowy rok jest dużo mniej udany niż poprzedni, ale nikt nie utrzyma formy przez tak długi czas. Barcelona też miała swój dołek, po którym gorąco zrobiło się pod siedzeniem Luisa Enrique. Określenie wuefista było jednym z łagodniejszych używanych wobec niego, ale kto dzisiaj o tym pamięta? Zwycięstwo ma wielu ojców, to porażka jest sierotą.
Zresztą polowanie na Włocha też się już rozpoczęło. Po obecnych rozgrywkach ma dojść do roszady w gabinecie trenera, jego nowym lokatorem chętnie zostanie Zinedine Zidane. Były mistrz świata prowadzi aktualnie rezerwy Królewskich i idzie mu nieźle, bo promocja na zaplecze La Liga jest w zasięgu.
Nie chodzi tutaj o Francuza, który od dawna oczekuje szansy, by samodzielnie objąć swój były klub. Jednak sukcesja powinna przebiec w atmosferze szacunku do poprzednika. Florentino Perez już pochopnie zwalniał uznanych szkoleniowców i źle na tym wychodził. 
Nastroje wśród rywali również są dalekie od ideału. Schalke jest w odwrotnej sytuacji niż Hiszpanie, bo swój najważniejszy mecz już rozegrało. Przegrane 0-3 derby Zagłębia Ruhry mocno zawiodły kibiców Królewsko-Niebieskich. Szczęśliwie w kolejny weekend drużyna odbiła sobie porażkę na Hoffenheim, odnosząc pierwsze od miesiąca zwycięstwo.
Roberto di Matteo będzie miał niezły zgryz. Z jednej strony głupio odpuszczać mecz transmitowany na całą Europę, ale obecnie ważniejsze jest miejsce w czwórce na własnym podwórku. Leverkusen, Augsburg oraz Moenchengladbach chętnie wykorzystają zmęczenie Schalke, a brak awansu do Ligi Mistrzów byłby pewnie końcem współpracy z byłym opiekunem Chelsea.

















Smuda ofiarą kryzysu

fot. euro.interia.pl
Tej wiosny spadła pierwsza trenerska głowa, najmniej cierpliwości wykazano przy Reymonta gdzie pożegnano Franciszka Smudę. Stawiałem co prawda na drugi krakowski klub, ale zdaje się że tam też rozważają zluzowanie Roberta Podolińskiego. Derby mogą, więc być okazją do starcia między nowymi szkoleniowcami, choć w przypadku Wisły to raczej wariant tymczasowego strażaka.
Kiedy były selekcjoner obejmował stanowisko opiekuna Wiślaków, chyba mało kto wierzył, że odniesie z nimi sukces. Inna sprawa, że odbyło się to w czasie gdy 13-krotny mistrz Polski był już w poważnym kryzysie i jakoś wielu uznanych trenerów nie garnęło się do pracy przy Reymonta. Okres holenderski ciągle dawał o sobie znać w postaci ogromnej dziury budżetowej i sportowo słabej kadry. Franz zgodził się po starej znajomości z prezesem Cupiałem, zresztą alternatywą była pewnie spokojna emerytura przed kominkiem, co nie każdemu musi pasować.
Dla mnie Smuda miał tylko ogarnąć zespół, a potem oddać go komuś, kto będzie w stanie nawiązać do czasów świetności. On sam nie mógł tego dokonać, bo po klęsce na Euro nie przypominał już człowieka, któremu opinia publiczna powierzyła misję stworzenia reprezentacji z niczego. Objęcie posady selekcjonera było jego największym marzeniem, kiedy w przykrych okolicznościach żegnał się z tym stanowiskiem poważny futbol się dla niego skończył, pozostało tylko szukanie kolejnego chętnego na coraz niżej wyceniane umiejętności. Franz ostatni tytuł mistrzowski zdobył 16 lat temu, jakiekolwiek trofeum w 2009 r., więc coś jest nie tak z jego skutecznością.
Mimo to w Wiśle radził sobie przyzwoicie. Pewien znany serwis sportowy typował Białą Gwiazdę do spadku, a tymczasem ciągle utrzymywała się w czołówce. Oczywiście dobra passa dobiegła końca i ostatecznie krakowianie zajęli 5 miejsce. Bardzo podobny przebieg miał obecny sezon, początkowo czołówka, później jazda w dół. Kiedy zespół był formie potrafił grać najładniejszą piłkę w Ekstraklasie, jednak takie okresy trwały krótko, przeważnie dominowała przeciętność. Ogólnie Smuda notował wyniki na miarę potencjału Wisły, a może nawet odrobinę lepsze.
Problemem klubu nie są trenerzy, ale ogólna sytuacja, zwłaszcza finansowa, która przekłada się ma jakość sportową. Wbrew zapowiedziom nie została podpisana umowa ze sponsorem koszulkowym, brakuje też innego pomysłu na zapełnienie kasy, bo trybuny nie pękają w szwach. Piłkarze miesiącami  czekają na pensje, sam Smuda podobno od pół roku nie otrzymał żadnej wypłaty. Teraz trzeba będzie się z nim dogadać odnośnie rozwiązania kontraktu, zatem Franz zainkasuje zaległe pieniądze, a i pewnie minimum sześć kolejnych pensji. Skąd nagle biedny klub znajdzie ponad pół miliona złotych? 
W takich okolicznościach było oczywiste, że następca będzie opcją oszczędnościową. I rzeczywiście Kazimierz Moskal jest na miejscu i pewnie zgodzi się pracować za pół darmo, ale czy on gwarantuje  lepsze wyniki niż poprzednik? Był już wielokrotnie asystentem, bądź trenerem tymczasowym, zawsze na krótko i zawsze bez spektakularnych osiągnięć. Owszem awansował z grupy LE i wygrał kiedyś mecz z Legią, po czym przed kamerą śpiewał wiślacki hymn. Nie można mu odmówić przywiązania do Białej Gwiazdy, jednak trudno się spodziewać, że akurat on będzie człowiekiem, który wyciągnie zespół z tak dużego kryzysu.    













niedziela, 8 marca 2015

Jemu zawdzięczamy Krychowiaka

fot. ladepeche.fr
Po ubiegłorocznych rozgrywkach Ligue 1 wydawało się, że Olympique Lyon czeka długoletnia odbudowa zespołu, aby wrócić do ścisłej czołówki. Piąta lokata była najgorszą od początku wieku, a wobec dominacji opartej o petrodolary ekipy PSG, nic nie wskazywało na możliwość nawiązania z nimi równej walki. Tymczasem prezes Jean-Michel Aulas po raz kolejny w życiu wykazał się niezwykłą intuicją i zatrudnił Huberta Fourniera.
Jako zawodnik Fournier nie zrobił wielkiej kariery. Był solidnym obrońcą, grającym w przeciętnych klubach. Prawdopodobnie niewiele osób pamięta go z piłkarskich osiągnięć, choć zaliczył również epizod na Stade Gerland. Niestety odszedł z zespołu przed największymi sukcesami, więc nie ma w dorobku tytułu mistrzowskiego. 
Wygląda na to, że jego prawdziwym powołaniem jest praca szkoleniowa. W FC Gueugnon zaliczył tylko króciutką przygodę, prawdziwe szlify zbierał kilkaset kilometrów na północ. Najlepsza francuska drużyna przełomu lat 50 i 60 - Stade de Reims długo wyczekiwała nawiązania do czasów Justa Fontaine'a i Raymonda Kopy, kiedy w Europie ulegli tylko Realowi Madryt. Gdy Fournier obejmował ekipę z Szampanii, błąkała się ona w Ligue 2. Już pierwszy sezon przyniósł oznaki poprawy, Reims niespodziewanie grało w ćwierćfinale Pucharu Francji, ale awansu nie potrafiło jeszcze wywalczyć. Wtedy też po raz pierwszy skrzyżowały się drogi Fourniera i Krychowiaka, wówczas wypożyczonego z Bordeaux.
Dopiero kolejna edycja rozgrywek przyniosła największy od 33 lat sukces Reims w postaci promocji do francuskiej elity. Piłkarze z Szampanii zajęli drugie miejsce, ale i tak trener został uznany za męża opatrznościowego. Niestety Polak nie brał w tym udziału, gdyż przeniósł się do Nantes. Jednak kiedy na północy myślano o wzmocnieniach beniaminka, wychowanek Orła Mrzeżyno znalazł się wśród wyborów szkoleniowca.
Zasłużony klub miał skromny budżet jak na Ligue 1, zatem wymagania też nie mogły być duże. Celem jaki sobie postawiono było utrzymanie. Reims grało antyfutbol, strzelało mało bramek, ale zdołało zachować status pierwszoligowca. Kolejny sezon również zapowiadał rywalizację w dole tabeli, co potwierdziła inauguracyjna porażka z Rennes, choć Krychowiak wpisał się w tamtym meczu na listę strzelców. Mimo to stopniowa rodziła się drużyna.
W pewnym momencie Reims uchodziło nawet za czarnego konia, mając szansę na awans do pucharów. Oczywiście słaba kadra nie pozwoliła utrzymać tej pozycji, właściwie tylko reprezentant Polski oraz Prince Onanigue mogli uchodzić za zawodników więcej niż przeciętnych. Runda rewanżowa była już mniej udana i ostatecznie skończyli na jedenastym miejscu. Jednak styl zespołu uległ znaczeniu uatrakcyjnieniu, Reims nie kojarzyło się tylko ze stawianiem autobusu w bramce. 
Trudno powiedzieć jak by się potoczyła kariery Krychowiaka bez współpracy z Fournierem. Po kanadyjskich mistrzostwach świata do lat 20, gdzie strzelił gola Brazylii, przestał robić takie postępy. Bordeaux bez żalu oddawało go na wypożyczenia, a w końcu ostatecznie pożegnało. Polak w Reims przede wszystkim rozwinął warsztat defensywny. Czasami można mieć pretensje o zbyt małą aktywność ofensywną, choć akurat dorobek bramkowy ma niezły jak na zawodnika od czarnej roboty. Niemniej oglądając poczynania polskiej kadry warto pamiętać o trenerze, który wychował nam kluczowego zawodnika.













Na tory wrócą emocje

fot. theguardian.com
Początek roku przyniósł świetną informację dla kibiców czarnego sportu. Światowa federacja po licznych próbach blokowania, wreszcie się ugięła i dopuściła do użytku przelotowy tłumik polskiej konstrukcji. Jego autorem jest Leszek Demski – jeden z czołowych żużlowych arbitrów. 
Przez kilka ostatnich lat zawodnicy musieli korzystać z tłumików zamkniętych, co było spowodowane próbą ograniczenia hałasu emitowanego przez motocykle. Jednak takie rozwiązanie przyniosło więcej strat niż korzyści. Od początku dyskusji nad zmianami protestowali przeciwko nim polscy żużlowcy, na czele z ówczesnym mistrzem świata Tomaszem Gollobem. Po czasie można stwierdzić, że to oni mieli rację i szkoda, że wówczas decyzję podjęto wśród działaczy, bez konsultacji z najbardziej zainteresowanymi osobami. 
Bezsprzecznie najważniejszą sprawą jest bezpieczeństwo. Niestety zmiany sprzętowe przyczyniły się do większej ilości wypadków. Ograniczenie wentylacji silnika powoduje zaburzenia jego pracy, motor traci stabilność i ma większe problemy z pokonywaniem nierówności na torze. Nagły spadek mocy sprawiał kłopoty z utrzymaniem maszyny nie tylko mniej doświadczonym żużlowcom. Uprawianie speedwaya zawsze wiąże się z ponadprzeciętnym niebezpieczeństwem, jakiekolwiek działania dodatkowo zwiększające ryzyko są głupotą. 
Kolejny mankament to wzrost kosztów eksploatacji sprzętu. Spaliny nieodprowadzane na zewnątrz wracają do silnika i powodują jego uszkodzenie, przede wszystkim podczas wysokich temperatur. W czasach gdy finansowe eldorado już się skończyło, trzeba ograniczać zbędne wydatki. To również szansa dla biedniejszych ekip, aby mogły nawiązać walkę z potentatami. Zyska cała dyscyplina, która stanie się bardziej wyrównana i dzięki temu ciekawsza. 
Przelotowy tłumik będzie sojusznikiem zwłaszcza zawodników lubiących wykorzystywać całą szerokość toru. Słynący z pięknych akcji przy bandzie Gollob, czy Kołodziej dostaną możliwość jazdy zgodnej ze swoim stylem. Kibice również chętniej obejrzą zawody pełne mijanek i przetasowań w trakcie biegu. Ostatnie sezony pod tym względem były ubogie. Dominowali żużlowcy dysponujący atomowym startem i potrafiący rozegrać pierwszy łuk. Jeśli później dochodziło do zmian na poszczególnych pozycjach, to głównie dzięki akcjom przy krawężniku. Choć nie wszyscy podzielają opinię o tak dużym wpływie tłumików na wybór sposobu jazdy. Przykładowo Marek Cieślak zachowuje spory dystans, wątpiąc w zwiększenie atrakcyjności meczów. 
Wszystkie teorie zostaną zweryfikowane podczas rywalizacji na torze. Natomiast sama możliwość przetestowania, zakazanego dotychczas rozwiązania już jest sukcesem, bo zarządzający dyscypliną robili wszystko, by zablokować naturalną konkurencję. Decyzja, która konstrukcja lepiej się sprawdza będzie należeć do zawodników. W końcu to oni posiadają największą wiedzę o jeździe na żużlu i ryzykują własnym zdrowiem.